Dzieci wiatru.jpg

Dzieci wiatru

opowiadanie ze świata Witii

Zamyślona kobieta stała samotnie na brzegu rzeki. Wpatrzona w ciemność, przyciskała do piersi otulone chustą niemowlę. Po zapadniętych policzkach spływały łzy. Czy to jest miłość? – pytanie bez odpowiedzi wypełniało jej myśli.

Lotte była zmęczona. Przebyła długą drogę w poszukiwaniu lekarstwa dla swej córki. Zboża dopiero co dojrzewały, kiedy wyruszała z Nuegen, wioski położonej o dwa dni drogi od Bresteru, stolicy Cesarstwa. Teraz, daleko na północy, na brzegu szerokiej rzeki Stojnej, zimny wiatr porywał pierwsze opadające liście.

– Tak niewiele czasu miałyśmy razem, córeczko – powiedziała Lotte, całując czule główkę niemowlęcia. – Tak niewiele…

Lotte była za stara, żeby urodzić kolejne dziecko. Minionej jesieni nie przypuszczała nawet, że jest w ciąży. Kiedy krwawienia miesięczne ustały, pomyślała z ulgą, że to koniec, że Święta Panienka w końcu zlitowała się nad umęczonym ciałem starej kobiety. Nawet mąż Lotte się ucieszył. „Mniej głodnych gąb do wykarmienia!” – powiedział. – „W końcu będzie trochę spokoju”.

– A potem, Emmi, zaczęłaś kopać – kobieta, przez łzy, uśmiechnęła się do tulonego w ramionach zawiniątka. – Wierciłaś się jak mała pszczółka.

Poród nie był długi. Zaczął się późnym rankiem. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, kiedy Hilda, która zwyczajowo pomagała rodzącym, podała Lotcie niemowlę. „To podmieniec. Pomiot Złego” – powiedziała sucho. „Pozbądź się jej. Powiemy wszystkim, że umarła”. Potem akuszerka odeszła, ufając, że matka litościwie zabije noworodka, zanim dowiedzą się o nim wieśniacy.

Lotte wiedziała co czeka Emmi – jej maleńką córeczkę. Takie dziecko urodziło się już w Nuegen wcześniej. Tak jak Emmi miało skośne, różnokolorowe oczy, które przykryte były ciężkimi fałdami powiek; płaską twarz i zbyt maleńką buzię aby pomieścić duży język. Jego rączki i nóżki zdawały się za krótkie, a pojedyncza bruzda na dłoniach stanowiła nieomylny znak dotknięcia przez Złego. Tak jak Lotte, matka tamtego dziecka nie potrafiła się go pozbyć. Wieśniacy rozszarpali je więc na strzępy. Twierdzili, że pomiot Złego kwasi mleko w krowich wymionach, ściąga gradobicie i niechybnie sprowadzi nieurodzaj. Wtedy Lotte też tak myślała. Wprawdzie nie zabiła tego dziecka, ale wraz z innymi kobietami kopała jego martwe ciało i krzyczała przekleństwa, by odegnać Złego.

– Przepraszam, Emmi! – kobieta zaszlochała na samo wspomnienie krzywdy, jakie wyrządziła tamtemu niemowlęciu. – Przepraszam! Nie wiedziałam! Wybacz mi…

Kiedy jej mąż zobaczył swoją córkę, nie powiedział nic. Spakował kilka niezbędnych rzeczy i poszedł do pobliskiego klasztoru. Tam chciał odpracować winę, zmyć grzechy, za które Bóg tak bardzo go pokarał. Jej siostra zabrała starsze dzieci do siebie. „Pozbądź się jej” – rzuciła na odchodnym. Jednak żadne z nich nie powiedziało nikomu o narodzinach Złego. Lotte była im za to wdzięczna.

Następne kilka dni spędziła, rozmyślając nad dzieciobójstwem.

– Nie mogłam! Święta Panienko, wybacz mi, nie mogłam!

Nie potrafiła skrzywdzić tego maluszka. Wiedziała, że to grzech, że powinna ogniem i żelazem oczyścić dotknięte złem niemowlę. Lecz była tylko słabą, głupią kobietą. Skażoną, nieczystą, nędzną, nic niewartą. Zamiast posłuchać rozsądku, posłuchała serca. Spakowała jedzenie, kilka ubrań i pieluchy, zabrała wszystkie odkładane przez lata pracy miedziaki, po czym odeszła, z małą Emmi w ramionach. Zajęło jej dwa dni, aby oddalić się od okolicy, gdzie wszyscy ją znali. Potem, już bezpieczna, mogła zacząć kłamać. Mówiła, że idzie odwiedzić chorą siostrę. Czasem, aby trzymać ludzi z daleka, udawała szaleństwo. W końcu, po wielu dniach podróży, znalazła klasztor, w którym przyjęto ją gościnnie, ciepło. Jeden ze starszych braci, święty człowiek, odkrył jej sekret i zrozumiał. Nie patrzył na małą Emmi z odrazą lecz z miłością. Błogosławił ją i powiedział, że jest ratunek, że można odpędzić zło. Dla Lotte słowa tego zakonnika były jak objawienie, jak cud, o który modliła się tak długo. Posłuchała wskazówek brata i wyruszyła na północ, do przygranicznego miasteczka Dingen. Tam wznosił się klasztor, którego mniszki żyły w takiej świętości, że potrafiły wymodlić błogosławieństwo nawet dla podmieńca.

Podróż nie była łatwa, lecz Lotte z uśmiechem znosiła jej trudy. Gnana nadzieją, karmiona miłością i pierwszymi uśmiechami Emmi, nie zważała na głód, chłód i niewygody. W końcu, po wielu tygodniach, zapukała do bramy klasztoru Wortysek w Dingen. Mniszki przyjęły kobietę ciepło, jakby się jej spodziewały. Nakarmiły ją, zatroszczyły się o Emmi, a potem kazały się modlić. Padła więc Lotte na kolana przed kamienną figurą Najświętszej Panienki i modliła się, żarliwie upraszając o zmiłowanie. Nawet nie zauważyła, kiedy do kaplicy wkroczyła młoda mniszka. Położyła dłoń na jej ramieniu i wyszeptała:

– Chodź ze mną, Lotte. Weź Emmi i chodź ze mną.

Więc Lotte poszła. Podążała za zakonnicą na wschód, w stronę granicznej rzeki Stojnej. Tam kończyło się Cesarstwo, a zaczynały ziemie barbarzyńskich plemion. Za rzeką mieszkali poganie, którzy nie znali chwały Jednego Boga, lecz czcili ziemię, drzewa, wodę, ogień a nawet wiatr. Mieli wiele bóstw. Jednym z nich była Starucha, pani śmierci i zapomnienia. Żyjące za rzeką plemiona wierzyły, że dzieci takie jak Emmi są darem od tej bogini. Szanowali je, troszczyli się o nie i nazywali je dziećmi wiatru.

– Emmi nie jest podmieńcem – tłumaczyła mniszka. – Nie jest zła czy przeklęta. Jest darem, jak każde inne dziecko. Tam, za rzeką, znajdzie kochający dom.

Lotte początkowo nie chciała tego słuchać.

– Mówiłyście, że możecie ją uleczyć! – krzyczała z wyrzutem. – Że możecie ją naprawić!

– Lotte! Emmi nie jest chora! Nie jest zepsuta! Spójrz na nią! – upierała się zakonnica. – Jest darem. W oczach Boga jest doskonała! Tu, w Cesarstwie ludzie tego nie rozumieją. Dlatego Pan wysłał cię do nas, do Dingen. Tu kończy się twoja droga, lecz dla Emmi podróż się dopiero rozpoczyna. Będzie żyła, Lotte, twoja córka będzie żyła! Więcej! Będzie kochana. Bedzie szanowana.

Lotte nie odpowiedziała. Podążała za mniszką, bo nie miała dokąd iść. Nadzieja na uzdrowienie Emmi odpłynęła, pozostawiając pełną niemocy pustkę. Czym zgrzeszyłam Tobie, o Boże? – pytała milczącego nieba. - Czemuś mnie opuścił?

– Tutaj muszę cię zostawić – powiedziała zakonnica, kiedy dotarły na brzeg rzeki. – Pomyśl nad tym, co powiedziałam, sama zdecyduj. Masz tu koronkę. – Podała jej prosty, drewniany różaniec. – Zmów modlitwę, jeśli będziesz chciała wrócić do klasztoru. Jeśli postanowisz oddać Emmi… – Tu mniszka podała jej cisową gałązkę. – złam to. To przywoła kapłanki Staruchy.

Lotte nie odpowiedziała. Przyciskała uśpione niemowlę do piersi. Myśl o rozstaniu z Emmi była tak ostateczna… Jak śmierć. Nigdy już nie zobaczy słodkiej buzi córki, nie usłyszy jej głosu, jej śmiechu. Tak bardzo chciała nie wierzyć w słowa mniszki. Powędrować dalej, nie poddawać się, szukać. Ale przeszła już pół Cesarstwa, podróżowała od miesięcy. Wiedziała, że, nawet jeśli znajdzie odludne miejsce, nawet jeśli osiedli się tam z Emmi, wcześniej czy później ktoś je znajdzie. Spojrzy w twarz podmieńca i od razu rozpozna dotyk Złego. Zawoła innych, zawoła kapłanów. Razem, chwaląc Boga, przegonią zło z Emmi. Kiedy skończą… Kiedy skończą, nie zostanie nic.

Jak bardzo można kochać? Czy można kochać tak, żeby z radością umrzeć? Tak bardzo, żeby odejść, zostawić, porzucić? Czy to w ogóle jest miłość? Lotte miała męża i starsze dzieci. Czy miała prawo ich opuścić? Kto jest ważniejszy? Kogo kocham bardziej? – pytała się raz po raz, wpatrzona w szumiące wody rzeki.

Cisowa gałązka wysunęła się ze zdrętwiałych palców kobiety. Lotte, jakby przypadkiem, nastąpiła na cienkie drewienko. Rozległ się stłumiony trzask.

Przyszli znikąd. W jednej chwili ich nie było, a w następnej stali przed nią, dwie sylwetki na tle lśniącego nurtu rzeki. Jedna postać pochyliła się nieco, dało się słyszeć plusk wody, syczenie a potem jasny płomień pochodni rozświetlił noc.

– Matko Przenajświętsza – przeżegnała się Lotte, widząc rozpalony magicznie ogień i mężczyznę, który trzymał żagiew.

Wyglądał jak Emmi. Miał szeroką, płaską twarz, skośne, przykryte fałdami powiek oczy, usta niewielkie i nieco rozwarte, tak, jakby nie mieścił się w nich język. Był wzrostu młodego chłopca, lecz jego twarz pokrywała starannie przycięta broda. Ubrany w czystą tunikę i porządny płaszcz, w oczach wieśniaczki, wyglądał jak książę. Lotte nie miała jednak wątpliwości, że ten książę był podmieńcem. Był żywy. Dorosły. Czysty, zadbany i pewnie dużo bogatszy niż ona.

Obok podmieńca stała stara kobieta. Owinięta w zieloną chustę, wyglądała bardzo niepozornie. To kapłanka?

Podmieniec uśmiechnął się przyjaźnie, z szacunkiem skłonił się niepozornej staruszce i podał jej pochodnię. Potem podszedł do Lotte, wskazał na tulone przez kobietę dziecko i zapytał w języku cesarstwa:

– Mogę?

Oszołomiona Lotte nie wiedziała co powiedzieć. Ten książę, ten pomiot Złego, uśmiechał się do niej i uprzejmie pytał o pozwolenie. Skinęła głową, oniemiała. Mężczyzna delikatnie odchylił chustę otulającą Emmi, dotknął gładkiego policzka dziecka, uśmiechnął się czule i powiedział:

– Witaj, siostrzyczko! Jestem Mileszy. A jak ty się nazywasz?

Podmieniec wysławiał się składnie, lecz jego słowa brzmiały nieco dziwnie, jakby małe usta utrudniały płynną mowę..

– Emmi – odruchowo powiedziała Lotte. – Nazywa się Emmi.

– Emmi! – ucieszył się Mileszy. – To bardzo ładne imię.

Milcząca do tej pory starsza kobieta podeszła do towarzysza i położyła dłoń na jego ramieniu. Mężczyzna bez słowa przejął pochodnię od staruchy, po czym oddalił się nieco.

– Możesz z nami pójść, Lotte – powiedziała owinięta zieloną chustką kobieta.

Lotte pokręciła głową, przytuliła Emmi do piersi i oddaliła się o krok od staruchy. Myśl o oddaniu córki wydała się nagle nie do zniesienia. W tej chwili Lotte była pewna, że złamała cisową gałązkę przez przypadek. To przecież barbarzyńcy! Nie mogła celowo ich przywołać! Tyle razy słyszała od kapłanów, jakim bezeceństwom oddaje się ten pogański lud. Nie mogła przecież chcieć…

– Nie! Nie oddam jej – wykrzyknęła drżącym głosem.

Starucha spojrzała na Lotte w zamyśleniu. Po chwili odwróciła się do nagle posmutniałego Mileszego.

– Chodź, chłopcze – powiedziała. – Nic tu po nas.

Lotte odetchnęła z ulgą. Spojrzała na gładką buzię swojej córki.

– Jesteś bezpieczna – wyszeptała. – Nie pozwolę cię skrzywdzić.

Tylko, że to nie barbarzyńcy chcą ją skrzywdzić – uświadomiła sobie nagle. Nawet nie próbowali jej zabrać siłą. Uśmiechnęli się do niej. Ten podmieniec… Ten podmieniec był dorosły. Nikt go nie rozszarpał, kiedy był dzieckiem. Barbarzyńcy pozwolili mu żyć.

– Poczekajcie! – wykrzyknęła nagle Lotte. – Poczekajcie!

Starucha i Mileszy zatrzymali się. Odwrócili się powoli. Z uprzejmym zainteresowaniem patrzyli ku samotnej postaci matki.

– Będziecie o nią dbać? – zapytała Lotte nieśmiało. – Jak… jak.. – rozpłakała się, nie znajdując słów.

– Pani – odparł Mileszy z uprzejmym ukłonem. – To dziecię wiatru, jak ja. Będę o nią dbał! Przysięgam! Jest moją siostrą.

– Emmi jest błogosławieństwem Bogini – dodała starucha. – Będzie szanowana.

Lotte zacisnęła usta. Niemal zgięta wpół, z trudem powstrzymywała szloch. Wyciągnęła swoją córkę ku starszej kobiecie. Odwróciła wzrok, nie chciała patrzeć. Poczuła jak dłonie staruchy delikatnie wysupłują dziecko z jej ramion. Chwilę potem zimna dłoń dotknęła jej czoła i przyniosła ciemność.

***

Lotte otworzyła zapuchnięte od płaczu oczy. Pod kolanami czuła twardy kamień. Nogi zdrętwiały od długiego klęczenia. Zajęło jej chwilę, aby przypomnieć sobie gdzie jest i co tutaj robi.

Modliłam się całą noc! – uświadomiła sobie. – Emmi! Czemu nie płakała?

– Emmi! – Rozejrzała się dookoła z niepokojem.

Wiklinowy koszyk stał tam, gdzie go zostawiła. Zawinięte w kocyk niemowlę wyglądało na pogrążone w głębokim śnie. Oczy nie poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Nie widać było oddechu dziecka.

– Emmi! – przejęta grozą Lotte odchyliła kocyk.

Pod jej dotykiem malutkie ciałko rozpłynęło się w mgłę. Przejrzysty opar uniósł się, zawirował i zmienił w bajecznie kolorowy bukiet wiosennych kwiatów. Biało-srebrzyste pióro zachwiało się ponad lśniącymi rosą płatkami i miękko opadło na dłoń oniemiałej kobiety. Powietrze zaszumiało jakby poruszone niewidzialnymi skrzydłami.

– Wybaczam ci – wyszeptał wiatr.