Korzenie.jpg

Korzenie

Opowiadanie ze (współczesnego) świata Witii

Pomimo mrozu i śniegu za oknami, w przestronnym pomieszczeniu było ciepło i przytulnie. Zimowe słońce oświetlało ustawioną na środku pokoju sztalugę. Miarowe tykanie zegara i miękkie szuranie pędzla po płótnie odmierzały kwadranse sennej ciszy. Kudłaty pies przysypiał, rozciągnięty w plamie słonecznego blasku, a otulona wełnianym swetrem kobieta malowała w skupieniu. Ani malarka, ani pies nie zdawali się zauważać dobiegającego z głębi domu skrzypienia podłogi, akcentowanego od czasu do czasu nerwowym trzaskaniem drzwi szaf i komód. Pędzel zatrzymał się dopiero, kiedy zazgrzytała klamka, a donośny męski głos wykrzyczał:

– Widziałaś moje kluczyki?!

Drzwi do salonu uchyliły się, uderzyły w szeroki grzbiet rozciągniętego na podłodze psa i zamarły. Pies mruknął, zastrzygł uchem, łypnął lewym okiem, ziewnął, po czym, z niewzruszonym wyrazem pyska, przeciągnął się leniwie. Kobieta odwróciła się i nieprzytomnie spojrzała ku drzwiom.

– Popchnij trochę! – powiedziała w końcu. – Otwarte!

Z sypialni dało się słyszeć stłumione przekleństwa i mamrotane pod nosem złorzeczenia. Drzwi, z głośnym skrzypieniem przesunęły kudłate ciało psa. Do pokoju wcisnął się wysoki mężczyzna.

– Czy to bydle robi coś oprócz spania?! – zapytał z wyrzutem, czubkiem buta szturchając leniwego psa.

– Stróżuje przecież – odparła kobieta lekko, po czym wskazała ustawiony na sztalugach obraz. – Rzucisz okiem? Chyba ładnie wyszło.

Na płótnie, namalowane z niezwykłym realizmem, piętrzyły się powalone burzą drzewa. Soczysta zieleń mieszała się z mokrą czernią ściółki. Lśniące krople rosy spływały po połamanych gałęziach. Patrząc na obraz, niemal czuło się wilgotny zapach powietrza po burzy, prawie można było dostrzec tulące się w norach, przerażone zwierzęta.

– To ma być okładka na podręcznik komputerowy? – zapytał mężczyzna niepewnie.

– Nie, coś ty! To gówno zrobię później – obruszyła się kobieta. – To… To jest… Nie wiem… – podrapała się po głowie poplamionym farbą palcem. – Tak jakoś wyszło.

Mężczyzna sięgnął po stojącą na małym stoliku, wypełnioną przejrzystym płynem szklankę. Podejrzliwie powąchał zawartość naczynia.

– Znowu piłaś – bardziej stwierdził, niż zapytał.

 

***

 

Burza odeszła tak nagle, jak się pojawiła. Zmęczeni chmurnicy dosiadali równie wyczerpanych żmijów i jeden po drugim odlatywali, malując na niebie łuk tęczy. Wiatr, jeszcze niedawno opętany muzyką piorunów, teraz przepraszająco muskał połamane korony drzew, jakby delikatnym dotykiem chciał wygoić zadane rany. Same drzewa zaś, wciąż jeszcze upojone deszczem, mruczały pijackie pieśni, obejmując się czule i podpierając chwiejnymi konarami.

Wiekowy dąb z zainteresowaniem patrzył na swój rozpołowiony piorunem pień. Zachichotał radośnie, kiedy zdał sobie sprawę, że wciąż jeszcze może poruszać liśćmi odłamanej korony.

– Ale morowo! – zatrzeszczał bełkotliwie. – Jest mnie dwa razy więcej!

Rosnący nieopodal cis przyglądał się pijanemu w sztok towarzyszowi. Nie, żeby miał coś przeciwko dobrej zabawie, tańcom i trunkom wiosennej burzy, ale uważał, że w pewnym wieku upijanie się do nieprzytomności po prostu nie uchodzi. W końcu dąb nie był młodziakiem, miał obowiązki, gniazdo bielików do utrzymania oraz reputację, która po ostatniej popijawie leżała w drzazgach. A teraz jeszcze się musi Jadze tłumaczyć – pomyślał cis, na widok przelatującego przez las puchacza.

Wielki ptak bezszelestnie przemykał pomiędzy drzewami. Gładko wylądował na złamanym pniu wiekowego dębu, napuszył się, naburmuszył i rozejrzał dookoła. W krwistoczerwonych oczach puchacza malowała się wściekłość.

– Leszy! – zahuczał donośnie. – Leszy!

Las zadrżał w odpowiedzi na wołania krwistookiego ptaka. Nieśmiałe brzozy odchrząknęły nerwowo i zaczęły poprawiać splątane liście. Pyskate wiązy zamilkły w pół przekleństwa. Nawet wylewne świerki rozplotły ramiona i z chwiejnym wysiłkiem próbowały stać prosto. Puchacz skinął nieznacznie głową, zadowolony z zawstydzenia drzew. Rozłożył skrzydła i gładko spłynął na ziemię. Jeszcze w locie jego postać zaczęła rozmywać się i drgać, aby po wylądowaniu zamienić się w rosłą niedźwiedzicę. Tylko oczy pozostały te same – czujne, wszystkowidzące i czerwone jak świeżo utoczona krew.

– Leszy! – ryknęła zniecierpliwiona niedźwiedzica. – Leszy!

Wiatr zaszumiał delikatnie w odpowiedzi. Zroszone deszczem liście zadrżały z szacunkiem, gdy w powietrzu zawirował kłębek białego puchu. Ujrzawszy go, niedźwiedzica wymruczała nieco łagodniejszym tonem:

– Leszy, tak nie może być. Musisz coś z tym zrobić.

Kłębek białego puchu opadł na ziemię u jej stóp, zakiełkował momentalnie, po czym w mgnieniu oka wyrósł w krępe, wiekowe drzewo.

– Chwila, Jago, daj mi odetchnąć – wymruczał Leszy, pogładził ciężką od liści brodę i spojrzał, zadziwiony, na zniszczenia wiosennej burzy. – Ale popili – dodał po chwili z uznaniem.

– A ty ich jeszcze chwalisz! – ryknęła niedźwiedzica. – Patrz, co narobiły te twoje dzieci!

U stóp przepołowionego dębu leżało potrzaskane gniazdo orłów. Pośród jego szczątków, przywalone sczerniałymi gałęziami i mchem, spoczywało ciałko ledwo opierzonego pisklęcia. Leszy w zamyśleniu podrapał swój spękany policzek. Rozejrzał się bacznie dookoła, nasłuchując i smakując powietrze zdrewniałymi wargami.

– Czemu się tak denerwujesz, Jago? – rzekł w końcu lekkim tonem. – Drugie małe się uratowało, rodzice też mają się dobrze. Widać ten był słaby.

Jaga bez słowa zmierzyła męża krwistoczerwonym wzrokiem. Stanęła na tylnych łapach i przemieniła się w na poły ludzką, na poły ptasią postać. Przyklękła obok szczątków gniazda, po czym delikatnie wysupłała pisklę spod zwałów mchu i gałęzi. Drobna pierś przygniecionego ptaka poruszyła się nieznacznie.

– Jago? – dopytywał się Leszy. – Dlaczego jesteś rozgniewana? Przecież nigdy nie pomagasz słabym.

Kwistooka postać nie odpowiadała. Pochylona nad poranionym ciałem młodego bielika, poruszyła lekko sowimi skrzydłami, przesunęła pazurzastą dłonią po szarawych piórkach pisklaka i trąciła go czarnym, zakrzywionym dziobem. Potem jednym ruchem skręciła mu kark.

– On nie był słaby – wyszeptała bardziej do siebie niż do męża. – On był mój ulubiony.

Podniosła się, pozwalając, by ciało pisklęcia opadło bezwładnie na ziemię. To był już tylko ochłap, nie miał żadnej wartości. W jej dłoni spoczywało to, co było ważne – małe, utkane ze światła piórko, które nawet w blasku słońca, jarzyło się buńczucznie srebrem. Jaga sięgnęła do zawieszonego u pasa worka, rozluźniła zamykające go rzemienie i pozwoliła, by srebrzysta dusza ptaka zsunęła się do środka wyściełanej miękkim futrem sakwy. Uśmiechnęła się, dostrzegłszy, że piórko, spadając, zamigotało i zmieniło się w pazur.

– Choć, maluchu, znajdziemy ci dom – powiedziała i wzbiła się ku niebu na sowich skrzydłach.

 

***

 

Kobieta wzruszyła ramionami. Wyjęła szklankę z dłoni mężczyzny i odstawiła ją na stolik.

– Mógłbyś być milszy, wiesz? – powiedziała z wyrzutem. – Pochwalić żonę od czasu do czasu.

– Przecież cię chwalę! – obruszył się mężczyzna. – Tylko myślałem, że masz umowę na tę komputerową okładkę, czy coś.

– Bo mam, ale to przecież takie nudne – odparła kobieta, na powrót sięgając po pędzle. – Poza tym, miałam sen, wiesz? O lesie, o burzy, o rzece, bobrach, wilkach, rysiach, o wszystkim! Trochę tak, jakby dopiero teraz mi się przypomniało. Myślę, że jestem gotowa. – Spojrzała na męża z determinacją. – Wiem, że jestem gotowa. Namaluję cały cykl obrazów i wyślę do galerii. Ktoś na pewno zechce to wystawić.

– Bobry? – zakpił mężczyzna. – Wilki i rysie to jeszcze rozumiem, ale kto by chciał patrzeć na bobry?!

Kobieta nie odpowiedziała. Z rozmarzonym uśmiechem zabrała się do malowania.

 

***

 

Podekscytowany bóbr po raz kolejny powąchał pień sosny. Przysiadł na rozłożystym zadzie, poprawił fałdy tłuszczu na brzuchu i z radością zatarł łapy. Wprost nie wierzył swojemu szczęściu. Drzewo było wyrośnięte, wysokie, zdrowe i żywe, pomimo to w ogóle nie pachniało żywicą, milczało jak zaklęte i nie odganiało go chlaśnięciami kłujących gałęzi. Odrobinę nieśmiało, jakby na próbę, kilkakrotnie podgryzł korę grubego pnia, po czym znów przysiadł i nerwowo podrapał się po nosie. Nie stało się nic. Zadowolony z braku reakcji sosny, bóbr ponownie wgryzł się w miękkie drzewo. Tym razem porządnie.

 

***

 

Ryś Rudy z lubością przełykał kruchą jeleninę. Mięso nie było pierwszej świeżości, ale Rudemu nigdy to specjalnie nie przeszkadzało. Nie wypadało przecież narzekać na darmowy posiłek. Bez skradania się, czajenia, polowania – po prostu budzisz się, przeciągasz, zeskakujesz z gałęzi i jesz. Do pełnego szczęścia brakowało tylko ciszy. Niestety, towarzysząca mu dusza gadatliwej sosny, od samego wieczora nie przestawała paplać.

– Fuj! Ale to śmierdzi – narzekał szumiący głos drzewa. – Jesteś pewny, Rudy, że ci to nie zaszkodzi?

Ryś w skupieniu żuł mięso. W czasie kilku lat znajomości z wszędobylską sosną, nauczył się już, że odpowiadanie na zaczepki skutkuje jeszcze dłuższym ględzeniem. W sumie sam nie wiedział, czemu toleruje towarzystwo iglaka. Pewnie, Szyszek, bo takie imię nosiło drzewo, czasem się przydawał. Orzeźwiający zapach jego iglastej duszy pomagał ukryć woń drapieżnika, co znacznie ułatwiało polowanie. Elokwencja podobała się płci pięknej, więc, z duszą sosny na grzbiecie, Rudy miał większe powodzenie u samic. Ale poza tym…

– Dopiero co ci przeszło rzyganie, nie powinieneś tak przeciążać żołądka – pouczał duch drzewa.

Ryś przewrócił oczami i uporem milczał. Powoli dochodził do wniosku, że pomoc w polowaniu i zalotach nie była warta ceny, jaką musiał płacić za towarzystwo Szyszka.

– Nie ma co się oburzać, Rudy – sosna z uporem ciągnęła temat. – Ja się przecież tylko o ciebie troszczę. Wiem, że dzieci Jagi nie mają dobrej pamięci, ale zeszły tydzień chyba dasz radę wspomnieć, co? Rzygałeś tak, że mało flaków nie wyplułeś. A te charczenia! Myślałem, że cię jakaś strzyga dopadła!

– To były kłaczki! – nie wytrzymał ryś.

– Kłaczki, sraczki – uradowany z odpowiedzi Szyszek, machnął cienistą, iglastą gałęzią, rozsiewając mocny zapach żywicy. – Nie można…

Odległy trzask padającego drzewa przerwał duszy sosny w pół słowa. Zaskoczony Rudy podniósł się znad posiłku i zastrzygł uszami. Pomimo znacznej odległości wyraźnie słyszał radosne klaskania szerokich ogonów i podniesione głosy awanturujących się topielic.

– To tylko bobry – uspokoił przyjaciela Szyszek. – Nie ma się co bać.

– Wiem! Wcale się nie boję! – obruszył się ryś. – Może powaliły twoje drzewo? – zapytał złośliwie.

– Mojego nie tkną – odparła dusza sosny lekko. – Przecież obsikałeś mój pień, nie?

Rudy w zamyśleniu lizał łapę. Próbował wrócić pamięcią do dnia, kiedy zabrał Szyszka na polowanie. Był pewien, że podrapał korę sosny pazurami. Ale czy się wysikał?

– Rudy! – W szumie duszy drzewa brzmiały nutki histerii. – Obsikałeś mój pień, prawda?!

 

***

 

– No to się urządziłeś, Szyszku – westchnął duch sosny, tępo wpatrując się w obgryzione resztki swojego drzewa.

Chociaż nigdy nie lubił przesiadywać w zdrewniałym ciele zbyt długo, jednak przywiązał się do smukłych konarów i strzelistego pnia. Jego sosna była silna, zdrowa, często przesiadywały na niej ptaki, a dogodna lokalizacja zapewniała przepiękny widok na dolinę rzeki. Poza tym – to drzewo było ostatnią szansą, jaką dał mu Leszy. Przez swoje wędrówki i częste opuszczanie pnia, Szyszek stracił już wiele ciał. Był jodłą, cisem, modrzewiem, kosodrzewiną i sam już nie pamiętał czym jeszcze. Wprawdzie, do tej pory nigdy nie pogryzły go bobry, ale miał już do czynienia z przeróżnymi robalami, niedźwiedziami czy siekierą człowieka. Kilka razy upił się burzą tak bardzo, że nie mógł już powstać, a raz nawet w jego pniu zalęgły się strzygi. Wcale się nie dziwił, że Leszy, ojciec drzew, miał go dosyć. W końcu, jakby nie patrzeć, był najbardziej marnotrawnym z jego synów.

Tylko co Szyszek mógł na to poradzić? Nie jego przecież wina, że się szybko nudził! Chciał podróżować, chciał zwiedzać świat. Nie pod postacią łodzi czy drzewca broni, jak czasami to robili jego bracia i siostry. Chciał być sobą! Jeźdźcem orłów i jastrzębi, towarzyszem wędrówek wilków, swatem rysi, przyjacielem żbików, opiekunem niedźwiedzi…

– Pokarmem bobrów – dopowiedział głos Leszego.

Wyrwany z zamyślenia Szyszek uniósł iglastą koronę, zaskoczony obecnością ojca.

– Tato, przepraszam – zaszumiał płaczliwie. – Zasiedziałem się z rysiami…

– No i co ja mam z tobą zrobić, Szyszku? – zapytał Leszy, drapiąc pobrużdżony policzek.

– Może tym razem świerk? – zasugerował nieśmiało Szyszek.

 

***

 

Kobieta otuliła się ciaśniej szlafrokiem i poprawiła splątane snem włosy. W zamyśleniu patrzyła na oparte o ścianę obrazy. Czegoś jej brakowało. Wizje lasu, drzew i zwierząt były piękne, malownicze i urzekające. Ale doświadczona malarka wiedziała, że to nie wystarczy. Potrzebowała czegoś niespodziewanego, dzikiego, nieokiełznanego lecz ludzkiego zarazem.

– Masz jakiś pomysł? – zapytała kudłatego psa, który jak zwykle drzemał, wsparty o drzwi.

Pies leniwie pomachał ogonem w odpowiedzi. Kobieta rzuciła mu krzywe spojrzenie i wróciła do kontemplowania obrazów. Poirytowana, przygryzła paznokieć, który ułamał się pod zbyt mocnym naciskiem zębów. Malarka przeklęła pod nosem i przyjrzała się swoim dłoniom. Wyschnięta, popękana farba pokrywała skórę niczym łuski, sprawiając, że smukłe palce wyglądały jak szpony jakiegoś wodnego demona.

– Już wiem! – wykrzyknęła nagle w olśnieniu.

Pies, mruknął przez sen, niezadowolony z hałasu i przewrócił się na grzbiet.

 

***

 

Ciepłe promienie słońca lśniły rdzawo na smukłych skrzydłach jaskółek. Rozświergotane ptaki śmigały ponad powierzchnią rzeki, zataczając ciasne kręgi wokół roześmianej topielicy.

– Wisła! Wisła! – ćwierkały z przejęciem. – Trzciny! Trzciny!

– Znowu?! – odparła topielica Wisła z udawanym oburzeniem. – Ile można?!

– Trzciny! Trzciny! – upierały się jaskółki.

Zielonowłosa postać przewróciła rybimi oczami i zanurkowała z cichym pluskiem. Po chwili przybrzeżne szuwary zatrzęsły się gwałtownie, a ukryte w nich komary, muszki i ważki uniosły się bzyczącą chmurą.

– Jjjjeść! – zapiszczały ekstatycznie jaskółki, rzucając się ku wypłoszonym ofiarom.

Topielica Wisła wyłoniła się z zarośli, przeciągnęła leniwie i poprawiła długie, splątane jak wodorosty włosy. Spojrzała ku powalonemu czasem, na wpół zanurzonemu w wodzie drzewu. Uśmiechnęła się słodko do uwięzionego w jego gałęziach młodego wilka.

– Widzisz? – powiedziała, wskazując uradowane jaskółki. – Nie jestem złą panią. Będzie ci ze mną dobrze, lepiej niż u mamy. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując drobne, ostre zęby. – Tylko najpierw musisz się utopić.

Jakby od niechcenia machnęła dłonią, a posłuszna jej woli rzeka zawirowała, spiętrzyła niewysoką falą i uderzyła w spróchniały pień. Drzewo zatrzeszczało pod naporem wody. Zaplątany w jego gałęziach wilk zaskomlał.

– Zastanawiam się, jak cię nazwać? – ciągnęła Wisła rozmarzonym głosem. – Może Morus? Albo Burek? Albo zostawimy ci twoje imię, co? Mruk… Mruczek… – zastanowiła się przez chwilę. – Mruczek też ładnie, nie?

Niedoczekanie twoje! – chciał odpowiedzieć wilk, lecz woda zalała mu pysk. Wydał z siebie bulgoczący szczek i z wściekłością spojrzał ku zielonowłosej.

– Zawsze chciałam mieć psa… – Topielica z rozmarzeniem zapatrzyła się w przeciwległy brzeg rzeki. – Psa albo wilka. Kiedyś nawet miałam szczeniaczka. Był taki słodki! Pływaliśmy razem, bawiliśmy się bez przerwy! Ale potem rzeka zmieniła bieg i lisy odkopały jego kości…

Wilk zebrał resztki sił by po raz kolejny szarpnąć pęta wodorostów. Zaskomlał, kiedy oślizgłe więzy wpiły się jeszcze ciaśniej w jego ciało. Połamane, ostre gałęzie przewróconego drzewa kłuły boki i brzuch.

– Myślę, że nadasz się w sam raz – ciągnęła topielica, niezrażona milczeniem rozmówcy. – Jesteś młody, szybko się nauczysz. Zobaczysz, jeszcze będziemy razem pływać. Może nawet zaprzyjaźnisz się z brzegówkami?

Wilk uniósł głowę i rzucił warkliwe przekleństwo ku śmigającym nieopodal jaskółkom. Nienawidził tych przeklętych ptaków bardziej niż pcheł i utopców. Gdyby nie brzegówki i ich gniazda, stromy brzeg rzeki nie załamałby się pod nim. Był przekonany, że te świergoczące nieustannie ptaszyska pozostawały w zmowie z wodnymi demonami.

– Zdziry – warknął bezgłośnie ku niebu.

– Mógłbyś już dać spokój, wiesz? – rzekła Wisła, wysyłając kolejną falę ku uwięzionemu zwierzęciu. – Nie łudzisz się chyba, że uda ci się stąd wydostać? Myślisz, że Jaga ci pomoże? Przecież ona nie pomaga słabym.

Uwięziony drapieżnik milczał, obserwując chylące się ku zachodowi słońce. Dzień był jeszcze w pełni, kiedy daleko stąd, w górze rzeki, ziemia załamała się pod nim. Długo walczył z prądem wody, zanim utknął w pułapce topielicy. Teraz był wyczerpany. Tracił czucie w wychłodzonych łapach i ogonie. Co chwilę krztusił się mulistą wodę. Wisła miała rację – był zbyt słaby, by przeżyć.

– Poddaj się – szeptała łagodnie topielica. – Przestań walczyć, obiecuję nie będzie bolało. – Jej głos był miękki i szemrzący jak szum leśnego strumienia, kusił odpoczynkiem, ciszą letniego popołudnia, snem na brzegu lśniącej w słońcu rzeki. – Poddaj się, odpocznij.

Szum wody i skrzydeł zlewał się w jedno ze słabnącym oddechem wilka. Mruk nie miał już siły by walczyć. Z cichym skomleniem wsparł pysk o pień powalonego drzewa i zamknął oczy. Zrozumiał, że nie wydostanie się z pułapki wodorostów. Wiedział, że zbliża się koniec, lecz nie chciał się poddać. Walka była w jego naturze. Upór wyssał z mlekiem matki, a determinacji uczył się od ojca, którego wataha potrafiła zagonić tura. Co z tego, że umrze? Nawet jeśli jego kości spoczną na dnie rzeki, wciąż przecież pozostanie wilkiem. Znał pieśń watahy, pieśń pogoni i krwi. Jeszcze nigdy jej nie śpiewał, nie tak naprawdę, wszak był na to zbyt młody. Wiedział jednak, był pewien, że zaśpiewa ją po śmierci. Zaśpiewa ją rzece i tym przeklętym utopcom. Nauczy się oddychać wodą, nauczy się zapachu topielicy a potem znajdzie jej kości, wykopie je, wygryzie i wyrzuci na brzeg.

Podniesiony na duchu nadzieją zemsty, młody wilk przestał walczyć. Rozluźnił napięte do granic wytrzymałości mięśnie. Nieznacznie uniósł głowę, ostatni raz napełnił płuca powietrzem, a potem zawył, przeciągle, głośno. Choć był ledwo wyrośniętym szczeniakiem, zawył jak prawdziwy wilk. Jego wołanie odbiło się echem od urwistego brzegu, strasząc jaskółcze pisklęta. Zawirowało pośród skrzydeł brzegówek i uniosło ku niebu:

– Żegnajcie, bracia! Pogoń i krew! Nie zapomnę mej pieśni!

– Pogoń i krew! – powtórzyły drzewa.

– Pogoń i krew! – pędziło z wiatrem po liściach i igłach.

– Pogoń i krew! – odpowiedziała wataha.– Żegnaj, bracie! Pogoń i krew!

Nie zważając na pieśń wilków, topielica Wisła zbliżała się do swojej zdobyczy. Muskała powierzchnię rzeki długimi palcami a woda, posłuszna jej woli, piętrzyła się i zbierała wokół bezwładnego ciała ofiary. Już omywała pysk zwierzęcia, już niemal wlewała się do jego nozdrzy, kiedy bezgłośny podmuch skrzydeł odegnał fale i odrzucił wodnego demona od powalonego drzewa.

– On jest mój! – zasyczał krwistooki puchacz.

Zaskoczona topielica wyszczerzyła ostre zęby, gotowa do walki. W gniewie, nie zwróciła uwagi na niezwykły kolor oczu ptaka. Dostrzegła tylko, że puchacz potężnymi szponami chwycił głowę wilka i uniósł ją ponad powierzchnię wody. Wisła zapieniła się na ten widok i skoczyła, by odzyskać zdobycz.

– On jest mój! – wykrzyczała. – Wyno…! – zamilkła nagle, widząc jak sylwetka ptaka rozmywa się i drży, by w kilka mgnień oka przekształcić w złocistego rysia.

Drapieżny kot delikatnie chwycił nieprzytomnego wilka za kark, uniósł bezwładne ciało i stąpając z gracją po spróchniałym pniu, skierował się ku brzegowi rzeki.

– Jago. – Wisła odzyskała głos i pospiesznie skłoniła się Bogini z szacunkiem. – Wybacz, pani.

 

***

 

Obudził go zapach matki. Było mu zimno, lecz nie czuł już krępujących go więzów. Przez chwilę pomyślał, że nie żyje, że leży gdzieś na dnie rzeki, oczekując nadejścia topielicy. Potem uświadomił sobie, że oprócz zapachu matki, w powietrzu unosi się również woń igliwia. Otworzył oczy, kiedy usłyszał pohukiwanie sowy. Doszedł do wniosku, że co jak co, ale sowy i iglaki nie mogą żyć pod wodą.

Przed sobą zobaczył wilczycę. Leżała na ziemi i obserwowała go czujnie. Wyglądała i pachniała zupełnie jak jego matka. Tylko oczy miała inne. Krwistoczerwone.

Jaga! – chciał powiedzieć, ale z zaskoczenia nie mógł złapać tchu. Kaszlał i prychał, krztusząc się wypluwanym śluzem. Odruchowo odwrócił się na grzbiet i w wyrazie pełnego szacunku, odsłonił brzuch.

– Wilku – zamachała ogonem Bogini.

Jak to możliwe? – chciał zapytać Mruk, lecz od mulistego smrodu własnego oddechu, zebrało mu się na wymioty. Poza tym podejrzewał, że ma zwidy, a matka pazurów i piór jest wytworem jego wyobraźni. Jaga nie mogła przecież go uratować. Wszyscy wiedzieli, że Bogini nie troszczy się o słabych.

– Nie jesteś słaby, wilku. – Krwistooka wilczyca zdawała się czytać w jego myślach. – Jesteś sam. Potrzebujesz watahy.

Powiedziawszy to, wstała, uniosła głowę ku rozgwieżdżonemu niebu i zawyła przeciągle. Po chwili odpowiedziały jej pełne szacunku głosy wilków. Jaga skinęła głową, zadowolona, a jej postać zawirowała, skurczyła się w sobie i przekształciła w rosłego puchacza. Bogini zatrzepotała skrzydłami, nastroszyła piórka i spojrzała do góry, ponad głową Mruka. Wilk był zbyt słaby, aby unieść pysk i podążyć za jej wzrokiem

– Zostań z nim, dopóki nie przyjdą – huknęła cicho Krwistooka.

– Ale pani..! – odpowiedział szumiący igłami głos.

– Tyle razy marudziłeś Leszemu, że chcesz towarzystwa – ucięła Jaga, zbierając się do odlotu. – No to masz.

Mruk bardziej poczuł, niż usłyszał trzepot skrzydeł Bogini. Leżał w bezruchu, radując się każdym oddechem.

– No to, smrekuny, żeś się Szyszku urządził – marudził nieznany głos. – Jak tam bracie, ci było? Mruk? Mruczek chyba brzmi lepiej, nie?

 

***

 

Obudziło ją radosne szczekanie psa i trzask zamykanych drzwi. Światło dobiegające z sieni rozjaśniło ciemność pokoju.

– Sławka? – Usłyszała głos męża.

– Tu jestem – odpowiedziała zaspanym głosem.

Mężczyzna wszedł do pokoju. Poklepując uradowanego psa, zmęczonym wzrokiem obrzucił ustawione przy ścianach i na sztaludze obrazy.

– Przepraszam, zatrzymali mnie w szpitalu – powiedział cicho.

Podszedł do skulonej w fotelu Sławki i pochylił się, by pocałować ją na przywitanie. Płatki śniegu z jego płaszcza przylgnęły do rozgrzanego snem policzka żony. Kobieta wzdrygnęła się i otuliła ciaśniej grubym kocem.

– Zimno! – wykrzyknęła, żartobliwie odpychając męża. – Jak ty możesz wychodzić na taki mróz?! Przecież to zima stulecia!

Mężczyzna zdjął płaszcz i rzucił ośnieżone ubranie na skuloną w fotelu żonę. Roześmiał się głośno, słysząc oburzone piski Sławki, po czym podszedł do okna, otworzył je na oścież i zaciągnął się głęboko mroźnym powietrzem.

– Zima jak zima – powiedział. – Gorsze się widziało.

 

***

 

Szyszek usychał z nudów. Ta przeklęta zima zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Z obserwacji swojego świerkowego cienia, obliczył, że wiosna powinna już nadchodzić. Ale, pomimo tego, że słońce wznosiło się już całkiem wysoko na niebie, śnieg z uporem padał, a mróz nie ustępował. Martwota zimowego krajobrazu nie przeszkadzała Szyszkowi tak bardzo, jak brak towarzystwa. Mroźna samotność stawała się wręcz niemożliwa do zniesienia. Większość ptaków odleciała. Zmarznięte, wygłodzone zwierzęta rzadko wychodziły z kryjówek. Rzeka była skuta lodem, więc nie mógł nawet pokłócić się z topielcami czy pogadać z wodnikiem. Poza tym był przekonany, że wodne demony i tak nie wyszłyby na brzeg. W końcu, kto normalny chciałby sterczeć na takim mrozie?

Świerk tkwił na stromym brzegu rzeki od dziesięcioleci. Pomimo wysiłków nigdy nie zdołał wyrosnąć sobie braci. Czasem dziwił się, że sam jeszcze nie umarł. Klimat w tej okolicy nie był idealny. Często dokuczały mu upały. Wiatr potrafił być bardzo gwałtowny, a bez osłony innych drzew, nic nie chroniło go przed brutalnymi uderzeniami żywiołu.

– Nic dziwnego, że bracia nie rosną – szumiał ponuro, zesztywniałymi od szronu igłami. – Przeklęte równiny… W górach trzeba się było osiedlić, tępy pniaku! Albo przynajmniej głębiej w lesie! Cisy się tam mają dobrze, to i świerk dałby radę. Ale, nie, oczywiście, Szyszek wie lepiej! – wyrzucał sobie z goryczą. – Ładnych, smrekuny, widoków się zachciało! Odmiany! Wyjątkowości, mszyce twoja mać! Trzeba się było, Szyszku, przyjrzeć okolicy, pomyśleć, zastanowić, rozważyć opcje. A nie tak, na łapu capu, zakorzeniać od razu!

Zaszumiany w ponurej samotności świerk nie zauważył nawet, że na brzegu rzeki zebrała się wataha wilków. Zwrócił uwagę na nowo przybyłych dopiero, kiedy ciepły mocz przywódcy stada skropił oszronioną korę.

– Mruczku! Mój ty najmilejszy! – ucieszył się Szyszek na widok znajomego pyska. – Już myślałem, że mnie wszyscy opuścili!

Mruk, przywódca watahy, uniósł pokryte bliznami wargi. Nie znosił, kiedy nazywano go Mruczkiem. Przelał krew wszystkich, którzy tak się do niego zwrócili. Wszystkich, którzy mieli krew. Gdyby tylko mógł coś zrobić z tym marudnym, gadatliwym drzewem…

– Jeśli szukasz wiewiórek, to się spóźniłeś – ciągnął świerk, niezrażony ponurą miną rozmówcy. – Zeżarły wszystkie szyszki i zwinęły się, jeszcze przed pełnią.

– Sarny? – zapytał wilk strzygnięciem ucha i lekkim machnięciem ogona.

– Saren to nie widziałem od nie pamiętam kiedy – zaskrzypiał Szyszek. – Bobrów, niech ich zaraza trzaśnie, też nie. W ogóle nikogo nie widziałem, tylko ten, smrekuny, śnieg…

– A tam? – dopytywał się Mruk, wskazując czarnym nosem na przeciwległy brzeg rzeki.

Świerk z wysiłkiem powstrzymał się od radosnego potrząsania igłami. To była jego szansa. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, będzie miał zapewnione towarzystwo na przynajmniej kilka dni. Znał Mruka od szczeniaka. Ponury wilk rozmownością może nie grzeszył, ale był silny, wytrwały, uparty i potrafił biegać szybko jak wiatr. Podróż z jego watahą była najlepszą rzeczą na calutkim świecie. No, może z wyjątkiem latania na orle.

– Hmm… – zaczął świerk, nieznacznie wzruszając ośnieżonymi gałęziami. – Nie wiem, nie wiem, Mruczku, coś mi tam mignęło dzisiaj rano, wiesz, ale nie jestem pewien, czy to jeleń jakiś wyrośnięty, czy może tur…

Wilk uniósł pokrytą bliznami głowę i zastrzygł uszami z zainteresowaniem. Mięśnie zadrżały z podniecenia na wychudzonym ciele drapieżnika. Żółte oczy rozjarzyły się blaskiem nadchodzącej pogoni.

– Tur – zaszczekał sucho.

– Tur! Tur! Tur! – powtórzyła wygłodzona wataha.

– Zabierz nas – warknął Mruk, trącając nosem szorstki pień świerku.

– No, skoro tak ładnie prosisz… – Szyszek już zbierał się w sobie, czując, jak rozleniwione soki przyspieszają, podekscytowane obietnicą wędrówki.

Wilk otarł się zapadniętym bokiem o pień drzewa, pozwalając by niskie gałęzie potargały sierść na jego kościstym grzbiecie. Uradowany świerk, z cichym westchnieniem wysunął się ze zdrewniałego ciała. Przepłynąwszy po igłach i szyszkach, dosiadł Mruka, gotowy na przygodę.

– W drogę! Brzegiem! – zaszumiał entuzjastycznie. – Na zachód! Tam lód jest najgrubszy!

Na znak przywódcy stada wataha ruszyła. Mruk, z duszą drzewa na ramieniu prowadził stado wzdłuż stromego brzegu. Co raz patrzył podejrzliwie na lód pokrywający rzekę. Od szczenięctwa, od czasu spotkania z topielicą Wisłą, nie znosił wody i zamieszkujących ją utopców.

– Wytrzyma? – zapytał z nieprzeniknionym wyrazem pyska.

– Lód? Pewnie, że wytrzyma! – odparł Szyszek, emanując wonią igliwia i pewnością siebie. – Przejdziemy! Już moja w tym korona!

Rozgadany świerk prawie miał rację. Lód wytrzymał długo, przez większość drogi nawet nie zaskrzypiał. Zaczął pękać dopiero przy przeciwległym brzegu rzeki, pod łapami ostatniego wilka. Najmłodszy członek watahy był tak przejęty przeprawą, że początkowo nie uświadomił sobie niebezpieczeństwa. Zdał sobie sprawę z powagi sytuacji dopiero, kiedy spod kry dobiegły pluski znudzonych topielic.

– Szybko! – szczeknął Mruk, z trudem kryjąc zaniepokojenie.

– Biegiem, chłopie! Ruchy! – dołączył się Szyszek z najeżonego grzbietu przywódcy stada.

Młody wilk robił co mógł. Przebierał długimi nogami po lodzie, ślizgał się, przewracał i z uporem ponawiał wysiłki. Już prawie dotarł do brzegu, potrzebował jednego, może dwóch susów. Jednak rzeka również była uparta. Trzaskanie kry i stłumione pluski wody doganiały zwierzę, rozszczepiając odciski łap promienistymi pęknięciami.

– Trzymaj się! – Szyszek najeżył się groźnie i zsunął z grzbietu Mruka. – Dasz radę! Skacz!

Wilk skoczył. Lód ugiął się pod ciężarem tylnych nóg zwierzęcia, zaskrzypiał i pękł. Zielone, lśniące wodorostami palce tylko na to czekały. Wystrzeliły z lodowatej wody jak stado węży, szukając, łapczywie chwytając…

– Po moim zgniłym pniu! – ryknął świerkowy duch.

Powietrze zasyczało, jakby wciągane przez niezliczone szczeliny. Śnieg zawirował, zasysany przez rozwścieczoną duszę drzewa. Spleciona z wiatru i lodu, najeżona igłami gałąź smagnęła ramiona topielic. Niewidzialne szyszki spadły lawiną na gęstą od zimna, ciemną toń wody.

– Czego się wtrącasz, chojraku?! – oburzyła się niezadowolona topielica.

– Bo chcę i mogę! – odparł dumnie świerk, po czym zamaszystym gestem gałęzi wskazał watahę Mruka. – Wara od moich przyjaciół, utopcu!

– Wara?! Utopcu?! – zabulgotała oburzona topielica. – Ostrożnie ze słowami, chojraku! Nie chcesz rozgniewać plemienia wody – dodała ostrzegawczym tonem.

Szyszek lekceważąco wzruszył powietrznymi gałęziami, odwrócił się od rzeki i pozwolił swojej duchowej formie rozpłynąć się zapachem igliwia.

– Chodź, Mruczku – powiedział do przywódcy wilków, zupełnie ignorując obserwującą go topielicę. – A ta baba… Ta baba… – zawahał się. – Niech się idzie utopić! – rzucił w końcu ze śmiechem.

 

***

 

Minęły wiosny, lata i jesienie, zanim Szyszek i Mruk przekroczyli rzekę po raz kolejny. Dla ducha świerku było to zaledwie kilka chwil, wypełnionych pieśnią pogoni i krwi. Upojony pędem i siłą watahy, zupełnie zapomniał o swoim własnym, porzuconym na drugim brzegu drzewie. Nie zauważył również, że ciało wilka pokrywało się kolejnymi bliznami, jego sierść blakła, mięśnie słabły, a zęby traciły ostrość. Upływ czasu uświadomiła mu dopiero przegrana walka.

Mruk powłóczył nogami. Krew ściekała z licznych ran, znacząc jego ślady czerwienią. Przekroczenie zamarzniętej rzeki trwało w nieskończoność, jednak wilk nie poddawał się. Walka i lojalność były przecież w jego naturze. To, że jego własny syn okazał się silniejszy, nie dawało mu prawa, aby porzucić najwierniejszego przyjaciela. Szyszek pomógł mu tak wiele razy. Ułatwiał łowy, bronił przed topielicami, pilnował snu watahy w długie zimowe noce. Stał się przyjacielem, bratem. Zasługiwał na to, aby wrócić do domu. Dlatego Mruk szedł. Wytrwale pokonywał zmarznięte zaspy śniegu, niestrudzenie wspinał się na brzeg, aż w końcu, wyczerpany, opadł na ziemię, u stóp samotnego, obsypanego białym puchem świerku.

– Wróciliśmy – bardziej stęknął niż mruknął zmęczony wilk.

– Wróciliśmy – odpowiedział Szyszek, wsuwając się z westchnieniem w zesztywniały, zmarznięty pień.

Wilk oddychał ciężko. Wsparł siwy pysk na zakrwawionych łapach i zamknął oczy. Był tak bardzo zmęczony. Doświadczył w życiu wiele niebezpieczeństw i nigdy się nie poddał. Odchował syna silniejszego i mądrzejszego niż on sam. Wygrał wszystkie walki, prócz jednej. Teraz, w końcu mógł odpocząć. Spokojnie zasnąć, bez snów i zmartwień.

– Odpocznij, przyjacielu – zaszumiał świerk, a zapach igieł zmieszał się z oddechem wilka.

Słońce już zachodziło, kiedy skrzydła krwistookiego puchacza zatrzepotały ponad nieruchomym ciałem Mruka. Bezgłośne muśnięcia piór porwały ostatnie tchnienie drapieżnika, wzbiły je w powietrze lśniącą mgłą i utkały w srebrzysty pazur.

– Jest piękny – zachwycił się Szyszek, widząc blask duszy przyjaciela.

– Jest mój ulubiony – odpowiedziała Jaga, pozwalając, by srebrzysty pazur opadł do wyściełanej miękkim futrem sakwy.

– Dbaj o niego, pani. Był mi jak brat.

Bogini skinęła głową nieznacznie, rozłożyła szerokie skrzydła i wzbiła się ku niebu.

– Żegnaj, bracie – zaszeleściły świerkowe igły. – Może się jeszcze spotkamy.

 

***

 

Sławka malowała od tygodni. Pracowała od świtu do zmierzchu, pokrywając kolejne płótna snami drzew. Opuszczała rozgrzany kaflowym piecem pokój tylko po to, aby odświeżyć się gorącą kąpielą lub ułożyć do snu, przykryta warstwami grubych kołder i koców. Nigdy nie lubiła zimy, nawet jako dziecko. Płatki śniegu na twarzy przyprawiały ją o dreszcze. Mroźnie powietrze wypełniało potrzebą ucieczki do lata, do słońca, do ciepłych krajów.

Do tej pory tak właśnie robiła. Odkąd dorosła na tyle, aby podejmować własne decyzje, co roku większość zimowych tygodni spędzała na południu. Czasem były to długie odwiedziny u starych przyjaciół, czasem wolontariat, czasem stypendium twórcze czy naukowe, albo oferta “last minute” taniego biura podróży. Wszystko jedno gdzie, wszystko jedno jak, byle dalej na południe. W tym roku też miała polecieć, ale nie starczyło im pieniędzy. Naprawy, których wymagał stary, zaniedbany dom, pochłonęły wszystkie ich oszczędności.

Sławka rozejrzała się po przestronnym salonie. Nie mogła nie doceniać wysokich sufitów, pięknych drewnianych podłóg i szerokich okien. Ogromny ogród na tyłach domu, latem aż roił się od pszczół i motyli. Często odwiedzały ich sarny, lisy czy dziki. Raz nawet widziała łasicę. Mieli stąd zaledwie kilka minut spacerkiem do lasu, pół godziny do rzeki. Z dala od miasta i zgiełku zatłoczonych ulic, to miejsce było spełnieniem ich marzeń. Pomimo ruiny, jaką był sam dom, od razu wiedzieli że właśnie tu chcą zapuścić korzenie.

– Mam nadzieję, że jesteś tego warty – mruknęła pod nosem, sama nie wiedząc, czy zwraca się do domu, czy do nieobecnego męża.

Podwinęła rękawy grubego swetra i sięgnęła po farby. Zamyśliła się na chwilę, z rozmarzeniem wspominając gorące plaże Egiptu.

– Wytrzymam – powiedziała sobie w końcu. – Ta zima kiedyś się przecież musi skończyć.

 

***

 

Zima, jak wytrwała tkaczka, otulała las skrzącą materią. Pracowała z pajęczą cierpliwością, dzień i noc, bez wytchnienia, dodając nowe warstwy śniegu. Monotonia mroźnych dni zdawała się nie mieć końca. Wraz z kolejnymi wschodami słońca bezkresny las niecierpliwił się coraz bardziej. Spał już tak długo, że wyśnił wszystkie sny. Był głodny i spragniony. Gotowy do przebudzenia, wiercił się niespokojnie pod grubą pierzyną śniegu.

Leszy, ojciec igieł i liści, dzień po dniu trudził się, by utrzymywać las w uśpieniu. Zdrewniałymi palcami uciszał nabrzmiałe niecierpliwością pąki. Spękanymi ustami mruczał kołysanki porywczym korzeniom.

– Jeszcze nie czas – skrzypiał korą swego płaszcza.

Śladem Leszego podążała jego żona Jaga, matka pazurów i piór. Pohukiwaniem sów tkała sny dla uśpionych niedźwiedzi i bobrów. Krakaniem wron wskazywała drogę wygłodniałym zwierzętom.

– Jeszcze nie czas – śpiewała tęsknym wyciem wilków.

– Jeszcze nie czas – wtórował jej Leszy szelestem igieł. – Jeszcze nie wróciły moje córki.

 

***

 

– Czas wracać – szumiały wysokie trawy sawanny.

– Czas wracać – powtarzały kolczaste gałęzie akacji.

– Czas wracać – szeleścił wiatr w skrzydłach śpiących jaskółek.

– Słyszę, mszyce wasza mać! Słyszę! – Zachrypnięty głos odbił się echem od gładkich pni baobabów. – Głucha, piewiki, nie jestem!

Sawanna zadrżała, przestraszona surowością gniewnego okrzyku. Upalna noc zamarła w skonsternowanej ciszy. Zaskoczone lwy zastrzygły uszami, szukając tego, kto odważył się przeciwstawić wołaniom ziemi. Hieny przestały chichotać i rozejrzały się czujnie, niepewne czy odwaga zachrypniętego śmiałka jest dla nich zagrożeniem czy szansą. Ucichły nawet pochrapywania zmęczonych termitów.

Pierwsza ocknęła się woda. Niewielki strumień zaszumiał głośno, a fala przypływu odbiła się o spękany brzeg, spiętrzyła lśniącą taflą i wynurzyła wężową głową. Srebrne oczy rzeki spojrzały z zainteresowaniem ku sawannie. Długi, rozwidlony język smakował powietrze.

– Wciornastki i szpeciele! To już wrzasnąć se nie można?! – rzekł butnie zachrypnięty głos.

Wężowa głowa wodnego ducha przechyliła się, szukając źródła rozgniewanych okrzyków. Srebrne oczy zalśniły zdziwieniem, gdy długi język rozpoznał znajomy zapach dusz drzew.

– Węza? – zapytał sycząco strumień. – Jeszcze tu jesteś?

– A gdzie mam, czerwce pokręcone, być?!

Pośród głośnego stękania, skrzypienia i westchnień, spomiędzy wysokich traw wyłoniła się przysadzista postać. Jej pobrużdżone lico zroszone było gęstymi kroplami żywicy, a sękate dłonie nerwowo przygładzały burzę napuszonych, blado-różowych kwiatów. Wężowe oczy strumienia rozwarły się jeszcze szerzej na widok duszy wiązu.

– Ty… ty kwitniesz! – wykrztusił wodny duch.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem – odburknęła Węza.

Śladami duszy wiązu, przez trawy sawanny, zbliżyła się kolejna postać. Wysoka i smukła, krocząc statecznie pomiędzy źdźbłami, emanowała spokojem i zapachem lipowego miodu.

– Węzo, kochanie – zaszumiała łagodnie nowo przybyła. – Nie uchodzi się tak odnosić do gospodarzy. To nieuprzejme. Wybacz, Nioko – tu zwróciła się do srebrzystego wodnego ducha. – Moja siostra się uniosła, ale jestem przekonana, że nie zamierzała ci uchybić.

Utkany z wody wąż pokręcił lekko głową, na znak, że nie czuje się urażony. W milczeniu rozglądał się po równinie, nieustannie smakując powietrze długim językiem. W końcu zwrócił srebrzyste oczy ku duszom drzew i zasyczał z troską:

– Nie powinno was tu być. Sucha pora się zbliża, nie starczy wody dla wszystkich.

– Wiemy, Nioko – zaszumiała pachnąca miodem dusza drzewa. – Nasz odlot został opóźniony z zupełnie niespodziewanych…

– Sława, już lipy rzece nie wciskaj. – Węza przerwała towarzyszce wpół słowa. – Jasna i Iwa poszły w tany z baobabami a ty nie chcesz bez nich odlecieć. Jakby to ode mnie zależało, to by mnie tu już dawno nie było.

– Szczęśliwie, Węzo, nie od ciebie to zależy – zatrzęsła się lipa, wraz z cierpliwością tracąc kilka liści.

– Nie, nie ode mnie! – napuszył się wiąz. – Pierwszy raz tu jestem, mszyce taka mać, nie wiem jak wrócić, a ty mnie przemocą trzymasz! Może tobie się nie spieszy, ale ja już tutaj, piewiki, kwitnę!

– Wcale cię przemocą nie trzymam!

– Trzymasz! Samolub taki!

– Samolub?!

– Pewnie, że samolub! I do tego kłamliwy! Wciąż tylko gadasz o przestrzeganiu praw, ale jak co do czego, to z pijuskami trzymasz!

– Pijuskami?! – oburzona lipa machnęła widmową gałęzią.

– A pewnie, że pijuski są! I puszczalskie! Z baobabami w tany poszły, niewyżyte jakieś! – Dusza wiązu aż wzdrygnęła się z obrzydzeniem. – Już bym z klonem wolała!

Wzburzona Sława całkowicie straciła opanowanie. Złowrogo zatrzeszczała koroną, pochyliła się ku pyskatej towarzyszce i ryknęła:

– Ty głupia jakaś jesteś, wiesz? Jakbyś uważała na drogę, zamiast śmigać na jeżykach, to w ogóle byś mnie nie potrzebowała, żeby wrócić!

Węza zadygotała z wściekłości i oburzenia. Napięła ukwiecone konary, gotowa czynem udowadniać swoją rację. Widząc to Nioka z pluskiem wyskoczyła z koryta swej rzeki i chlupnęła srebrzystym wodospadem pomiędzy zaperzone dusze drzew

– Już, już – zaszumiała uspokajająco. – Nie ma co się burzyć.

Skłócone drzewa zamilkły, upojone smakiem lśniących kropli wody. Dusza lipy w zachwycie chłonęła srebrną wilgoć tysiącem drobnych liści. Węza zastygła, tocząc wewnętrzną walkę pomiędzy pragnieniem i złością. W końcu otrząsnęła się niechętnie, poprawiła burzę blado-różowych kwiatów i zachrypiała:

– Zabieram się jutro z jeżykami, czy się to komuś podoba czy nie. W korze mam, że nie znam drogi. Przynajmniej, mszyce taka mać, na tej wyschniętej ziemi nie będę kwitnąć!

Powiedziawszy to dusza wiązu zgarnęła ciężkie gałęzie i zniknęła pośród traw, gubiąc pąki widmowych kwiatów.

Zakłopotana lipa milczała. W pośpiechu chłonęła ostatnie krople wilgoci.

– Narwana jest ta Węza, ale ma rację – Nioka przerwała krępującą ciszę.

– Wiem – zgodziła się Sława.

– Nie możesz pozwolić, aby leciała sama – zaszumiała dusza rzeki. – Że ona się zgubi, to mały problem. Ale tych wszystkich ptaków żal. – Wskazała srebrzystym ogonem ku śpiących w trawach jaskółkom. – Muszą być ich tu tysiące.

– Wiem…

Smukłe konary lipy opadły bezsilnie, jakby przytłoczone ciężarem odpowiedzialności. Po raz pierwszy w swoim długim życiu, Sława nie wiedziała co robić. Doskonale pamiętała nauki Leszego, które ojciec drzew powtarzał każdemu ze swoich dzieci: trwaj, nie poddawaj się, nie puszczaj. Wgryź się korzeniami w ziemię i nie puszczaj. Rozrywaj skały jeśli trzeba, wyrywaj piaski wiatrom, ale nie poddawaj się. Każda zima się kiedyś kończy, każdą suszę przerywa deszcz. Musisz tylko wytrzymać. Musisz trwać.

Lipa stosowała się do tych nauk przez całe życie i nigdy się nie zawiodła. Problem polegał na tym, że jej towarzyszki zdawały się nie pamiętać zbyt wiele z lekcji Leszego. Niektóre zatracały się w tańcu z burzą, niektóre zapuszczały korzenie zbyt płytko i podmywała je rzeka. Niektóre, zmęczone brakiem deszczu, poddawały się i przestawały szukać wody. Jeszcze inne, przez głupotę czy brak doświadczenia, zaprzyjaźniały się z bluszczem i umierały, uduszone w jego ciasnych uściskach. Albo, tak jak roztrzepana brzoza Jasna i młodziutka wierzba Iwa, zapominały o całym świecie, zapatrzone w piękne kwiaty baobabów. Poddawały się szeptom sawanny, upajały wodą zebraną w pniach olbrzymich drzew. Pozwalały gorącemu słońcu południa wysuszyć ich dusze na proch.

Sława straciła już zbyt wiele sióstr. Nie chciała stracić Iwy, Jasnej czy nawet irytującej Węzy. Ale przecież nie miała prawa narażać życia ptaków, na których skrzydłach tu przyleciały. Ktoś musiał im wskazać drogę do domu.

– Nioka – zapłakała lipa bezsilnie. – Co ja mam zrobić?

 

***

 

– Co ja mam zrobić? – zahukał krwistooki puchacz. – Czego ode mnie oczekujesz, Iwo?

– Ciszej, pani Jago! Proszę, jeszcze ktoś cię usłyszy! – odparła wierzba nerwowym potrząsaniem gałęzi.

Jaga przygładziła piórka i leniwie rozejrzała się dookoła.

– Kto? – zapytała kwaśnym tonem. – Przecież dziś noc Kupały. Te ogniska odstraszyły wszystkie zwierzęta.

– Moje siostry cię usłyszą, pani. Albo jeszcze gorzej. – Tu kora Iwy zaczęła pękać z przejęcia. – Sam Leszy!

Matka pazurów i piór nigdy specjalnie nie przepadała za dziećmi swego męża. Drzewa wydawały jej się nadmiernie drętwe, zbyt powolne, chorobliwie gruboskórne i w ogóle jakieś takie nudne. Nie rozumiała, czego ta głupiutka wierzba od niej chce. Z drugiej strony jednak, tej nocy i tak nie miała co robić. Ludzie, upojeni magią letniego przesilenia, palili ognie, pętali się po lasach, śpiewami i tańcem strasząc zwierzęta. Wszystkie dzieci Jagi pochowały się w norach, dziuplach i innych kryjówkach. Nie wyglądało na to, żeby którekolwiek jej potrzebowało. Mogła więc wysłuchać problemów wierzby. Chociażby po to, aby zabić czas.

– Dobrze, Iwo – zahukała najciszej jak potrafiła. – Powiedz mi, jak mam ci pomóc. Najlepiej zacznij od początku.

Wierzba, wyraźnie już spokojniejsza, zatrzepotała listkami, zatrzeszczała korą i zaczęła opowiadać:

– Wiesz, pani, jak minionej zimy byłyśmy na południu, to… Hmm, że tak powiem… No, było gorąco i nudno i w ogóle, wszędzie te trawy i akacje. Sława ględziła o dobrym zachowaniu, Węza w kółko tylko latała na jeżykach, to ja, no i jeszcze Jasna, żeby nie było, że tylko ja, wiesz, pani… Bo ja to w ogóle wcześniej takich rzeczy nie robiłam, ale Jasna powiedziała, że ona to tak, to ja pomyślałam, wiesz, pani… Pomyślałam, czemu nie? Bo słyszałam, że czasem drzewa tak robią, i to nie tylko na południu, ale tutaj też. To chciałam spróbować, ale to tylko dlatego, że Jasna powiedziała…

– Iwo – Jaga przerwała poplątaną opowieść wierzby. – Krótko i na temat, proszę. Nie mamy przecież całego lata.

– Tak, oczywiście, przepraszam, pani – speszyła się Iwa. – Ja… Tylko… Tylko czasem jest trudno spamiętać… No i trzeba sobie to wszystko poukładać, bo rozumiesz, pani, trzeba porządnie wytłumaczyć, żeby nie było, że to ja jakaś taka… Bo to nie ja wymyśliłam, tylko Jasna pierwsza…

– Iwa! – zatrzepotała skrzydłami Jaga. – Do rzeczy!

– Pani… Wybacz, pani! – Wierzba struchlała, widząc poirytowanie Bogini. – Już… Już do rzeczy… To znaczy… – Iwa zamilkła na chwilę, jakby zbierała się w sobie – Piłam z baobabami! – wydusiła w końcu. – Ale przysięgam, ja nie chciałam! W ogóle nic nie pamiętam, tylko sam początek, jak mi kwiaty jeden pokazał, ale potem to już nic! Nioka mnie wyciągnęła, i Jasną też, i myślałam, że wszyscy już zapomnieli, ale teraz mi te kwiaty wyrosły i nie wiem co zrobić! Tylko, błagam, nie mów nic Leszemu, pani!

– Kwiaty? – zainteresowała się Jaga. – Takie duże i białe?

Wierzba Iwa uniosła gałęzie, zdziwiona. Pomiędzy zielonymi liśćmi, tuż przy spękanym pniu, jaśniał ogromny, śnieżnobiały kwiat.

– No, to nie ma się co przejmować – oznajmiła krwistooka bogini. – Babów dostałaś i tyle.

– Babów?

– Babów – potwierdziła Jaga. – Nie ty pierwsza, nie ostatnia. Na Kupałę ci będzie taki kwiatek wyrastał, odpadnie do rana, chyba, że ktoś się na niego wcześniej połasi. Pogadaj ze srokami, one lubią takie świecidełka.

– Ale skąd ja srokę wezmę w środku nocy?! – zapłakała wierzba.

Jaga w zamyśleniu poprawiła piórka. Rzadko przejmowała się losem takich głuptasów jak Iwa, jednakże desperacja płaczliwego drzewa poruszyła ją nieco. Zwinnie przeskoczyła z gałęzi ta gałąź, tak aby znaleźć się bliżej pnia, chwyciła biały kwiat szponami i zerwała go jednym szarpnięciem.

– Chyba się starzeję – mruknęła, odlatując.

Uleczona z babów Iwa radośnie pomachała za oddalającym się puchaczem. Jaga bezszelestnie przemykała pomiędzy drzewami, zadowolona, że nie musi więcej słuchać trajkotania drzewa. Jak wiele razy wcześniej, upuściła biały kwiat głęboko w lesie, pomiędzy liście wyrośniętej paproci.

 

***

 

– Kwiat paproci! – wykrzyknęła uradowana nagle Sławka.

Zeskoczyła ze stołka, przewracając go przy tym, przeskoczyła przez wylegującego się na środku pokoju psa i pobiegła w stronę kuchni. Tam, klaszcząc w dłonie i podskakując jak pajacyk wokół oszołomionego męża, zaczęła wyśpiewywać naprędce ułożoną piosenkę:

– Kwiat paproci! Nazwę ją kwiat paproci! Ale będzie wystawa! Lalalalala! I będę sławna!

Zaśpiewkę przerwało buczenie telefonu. Mężczyzna rzucił żonie przepraszające spojrzenie i sięgnął po komórkę.

– Adam Chojrak – powiedział do słuchawki.

– Adam Chojrak, Adam Chojrak – Sławka przedrzeźniała męża, robiąc dramatycznie niezadowoloną minę.

Pomimo wielu lat znajomości, nigdy jakoś nie zdołała przywyknąć do tego imienia. Wydawało jej się ono takie… Takie zwykłe. Ponadto irytowały ją telefony ze szpitala, które, w miarę rozwoju kariery męża, stawały się coraz częstsze. Rozumiała, że jego praca jest ważna, ale przecież nie był on jedynym ginekologiem w mieście!

– To zajmie tylko chwilę – wyszeptał Adam, całując ją w policzek.

Sławka machnęła ręką i wróciła do salonu. Spojrzała na jeszcze wilgotny obraz i znów się uśmiechnęła. Oczami wyobraźni widziała już błyszczące ulotki i foldery z kwiatem paproci na okładce. Otwarcie wystawy i tłumy ludzi zachwycające się jej płótnami. Dzięki tym obrazom i jej praca stanie się ważna. Nie będzie już stała w cieniu męża. Pokaże ludziom sny drzew i sprawi, że zrozumieją.

 

***

 

Drwale, po całym dniu ciężkiej pracy, udali się na zasłużony odpoczynek. Nad miejscem, które jeszcze o świcie było lasem, zapadał zmrok. Ociosane pnie leżały w równych stosach, otoczone pełnym trwogi milczeniem oszczędzonych z rzezi drzew.

Pomiędzy karpami snuła się sękata postać. Bezszelestnym krokom towarzyszyło skrzypienie korowego płaszcza. Łagodne gesty zdrewniałych ramion wzbijały lśniącą zielenią mgłę. Pod czułym dotykiem Leszego, szmaragdowe obłoki unosiły się powoli, niepewnie, jakby wciąż jeszcze oszołomione. Wirowały w powietrzu i opadały z westchnieniem na pomarszczoną dłoń starego Boga.

– To koniec – zakrakał krwistooki kruk, siedzący na jednym z powalonych pni. – Oni zabiją nas wszystkich.

Ojciec drzew nie odpowiedział. W skupieniu zbierał szmaragdową mgłę i zbijał ją w lśniące zielenią nasiona, które wsuwał, jedno po drugim, pod okrywający go korowy płaszcz.

– Leszy! – Jaga rozłożyła skrzydła i poszybowała przez wycięty las, przybierając w locie pół ptasią, pół kobiecą postać. – Powiedz coś! Zrób coś! Musimy ich jakoś zatrzymać! – Wskazała na wyciągniętą zza pasa, wyściełaną miękkim futrem sakwę. – Widziałeś co zrobili z moimi dziećmi?! Turów już nie ma! Żubrów też nie! Wilki, rysie, żbiki, orły, nawet nietoperze mordują! Moja sakwa pęka w szwach! Wciąż tylko zbieram pióra i pazury, kopyta i rogi. Gdzie mam im znaleźć nowy dom?! Gdzie?! – Pazurzastą dłonią wskazała bezlitośnie wyrąbany las. – Przecież nie na tym cmentarzu?!

Leszy zebrał ostatnie garście mgły. Schował bezcenne nasiona pod płaszcz, podrapał iglasty policzek, po czym spojrzał na żonę bursztynowymi oczami.

– To nie jest koniec, Jago – zatrzeszczał z powagą. – To tylko zmiana.

 

***

 

– To tu? – zapytała Maria.

– Tu, tu – odparła staruszka. – To ten właśnie kamień. Boże stopki.

Rozgrzana wędrówkę przez las Maria rozchyliła elegancki płaszcz. Położyła dłonie na zaokrąglonym brzuchu, z nadzieją, że poczuje jakikolwiek ruch, najmniejsze nawet kopnięcie. Nie czuła dziecka od dwóch dni. Doskonale wiedziała, co to oznacza. To była jej siódma ciąża. Żadnej jeszcze nie donosiła.

– Jesteście pewna, matko? – zapytała staruszki.

– Pewna, pewna! – odpowiedziała znachorka. – A po co ja bym miała panią doktorową na manowce posyłać?

No właśnie, po co? – zastanawiała się Maria po raz setny tego dnia. Nie znajdowała żadnego powodu, dla którego stara kobieta miałaby ją oszukiwać. Wszyscy w okolicy mówili o staruszce z szacunkiem. Nazywali ją znachorką, zielarką, prawdziwą szeptuchą. Niejednemu już pomogła, opowiadali, doktór nie pomógł, proboszcz nie pomógł, a szeptucha zamówiła, ziół dała i pomogła.

– No, to pani doktorowa się bożym stopkom ukłoni – powiedziała staruszka pogodnym tonem. – A resztą to już się święta ziemia zajmie.

Maria raz jeszcze dotknęła zaokrąglonego brzucha. Tak bardzo chciała, by jej dziecko żyło. Wiedziała, że nie zniesie kolejnego poronienia. Ostatnim razem niemal oszalała z rozpaczy. Próbowała wszystkiego. Lekarstw i terapii przepisywanych przez najlepszych lekarzy w kraju. Modlitw, ziół, ezoterycznych rytuałów. Spędziła miesiące w uzdrowiskach, zimnych klasztorach i dusznych salonach mistyków czy teozofów. Jak do tej pory nie pomogło nic. Każda ciąża kończyła się tym samym. Najpierw dziecko przestawało się ruszać, a potem… Maria zagryzła wargi, tłumiąc płacz. Nie chciała pamiętać urodzonych przedwcześnie, martwych dzieci. Nie chciała pamiętać, nie teraz.

– No, już, już, nie ma się co mazać, pani doktorowo – uspokajała ją znachorka. – Najpierw trzeba starych Bogów pozdrowić, a potem poprosić o łaskę. Wielu jeszcze stąpa po tej ziemi, któryś na pewno odpowie.

– A co, jak jakiś zły odpowie? – zaniepokoiła się Maria.

– Jaki zły, pani doktorowo! – roześmiała się staruszka, a zmarszczki rozpromieniły jej twarz jak słońce. – Ziemia nie zna złego. Zna tylko życie i śmierć. Wy już śmierć nosicie, pani doktorowo, to tylko życie możecie dostać.

– Albo nic.

– Albo nic – zgodziła się znachorka.

Maria podjęła decyzję. Ostrożnie, uważając, aby nie ubrudzić jedwabnych pończoch, zbliżyła się do dużego, płaskiego kamienia, na którego powierzchni widoczne były dwa zagłębienia w kształcie stóp. Zgodnie z poleceniami znachorki, przyklękła, ucałowała ziemię, a potem głaz.

– Chwała wam, Bogowie – powtarzała słowa staruszki. – Chwała tobie, ziemio. Chwała niebu i piorunom, słońcu i wiatrom, deszczom i rzece. Chwała i sława wam, Bogowie. Wysłuchajcie mej modlitwy.

 

***

 

– Czemu Żywia nie odpowiada? – zakrakała pytająco krwistooka wrona.

– Przecież wiesz, Jago – odpowiedziało szumem wiekowe drzewo. – Łono Żywii jest puste. Zebrała już nawet strzygi i utopce, lecz jej dzieci wciąż chcą więcej.

– Ile jeszcze można chcieć! – zdenerwowała się Jaga. – Kiedy będą mieli dosyć?!

– Pewnie nigdy… – odparł smutno Leszy.

Powiedziawszy to ojciec igieł i liści, z głośnym stęknięciem, wsunął korzenie w zagłębienia kamienia, zwanego bożymi stopkami.

– Leszy! Co ty robisz?! – zakrakała kwistooka wrona z niepokojem.

– A jak sądzisz? – odparł Leszy. – Nowy las moim dzieciom znajduję.

Zdrewniała dłoń ojca drzew sięgnęła pod płaszcz spleciony z kory. Dziuple jego ust zaszumiały wiatrem. Lśniące zielonym blaskiem ziarno poszybowało, porwane tym podmuchem. W powietrzu uniósł się zapach igieł.


Mech pod kolanami Marii był miękki jak poduszka. Chłód wiosennego dnia koił rozgorączkowane myśli. Usta same powtarzały szept modlitwy, której słowa, oddech za oddechem, układały się w szelest liści. Aż w końcu Bogowie odpowiedzieli.

Maria poczuła lekki podmuch wiatru. Zapach igliwia wypełnił jej nozdrza.

– Żywia nie ma już dusz. – Usłyszała pogodny głos staruszki. – Ale dziuple Leszego są pełne.

Żywia nie ma dusz?! – Maria odwróciła się ku znachorce, zaniepokojona. – Co to znaczy? – chciała zapytać z oburzeniem. Nie odezwała się jednak słowem. Dotknęła brzucha i zamarła, a na jej twarz wpłynął wyraz zaskoczenia i zachwytu.

– Kopie! Rusza się! – wykrzyknęła w ekstatycznej radości. – Bogowie, dzięki wam! Żyje! Moje dziecko żyje!

 

***

 

Droga wiodła przez… Hmm… Sławka nie była pewna jak nazwać krajobraz widoczny przez okna samochodu. Mijane drzewa stały w nienaturalnie równych rzędach, wszystkie były tego samego wzrostu i wszystkie były sosnami. Szerokie prześwity pomiędzy pniami ziały pustką. Uboga, pozbawiona zieleni ściółka, pomimo deszczowej pogody, zdawała się wyschnięta na wiór.

– Monokultura sosnowa – podpowiedział Adam, jakby czytając w myślach żony.

– Tak… – odparła Sławka kwaśno. – Lasem tego przecież nie nazwiesz.

Droga wiodła przez monokulturę sosnową. Uprzedzona przez męża, który przyjeżdżał w te okolice co roku, Sławka nie spodziewała się wiele. Jednakże to, co widziała za oknami samochodu… To nie było nawet niewiele. To było nic.

– Dlaczego oni to robią? – zapytała, nagle bliska płaczu.

– Nie wiem, skarbie – odparł Adam. – Naprawdę nie wiem.

Sławka uchyliła okno i odetchnęła głęboko. Wilgotne, zimne powietrze nasycone było wonią igliwia. Znajomy zapach pomógł jej oderwać się od smutnych, marcowych myśli. Posadzone w równych rzędach sosny wyglądały bardziej jak plantacja niż las, ale przynajmniej były drzewami. Były dowodem, że ludzie zaczynali rozumieć, zaczynali się zmieniać. Ojciec igieł i liści powolutku, korzeń po korzeniu, odzyskiwał swoje królestwo. Teraz dzieci Leszego miały pomóc jego żonie, Jadze.

Sławka musnęła dłonią leżący na kolanach worek. Uszyła go własnoręcznie. Spędziła długie wieczory, zdobiąc miękką skórę haftami. Wymoszczone jedwabistym futrem wnętrze sakwy było puste. Już niedługo miało być pełne lśniących srebrzyście pazurów i piór.

– Szyszku – zwróciła się do męża. – A co, jak nam Jaga da same drapieżniki?

Adam uśmiechnął się, słysząc swoje prawdziwe imię. Sięgnął po dłoń żony i uścisnął ją lekko.

– To zaczną walczyć. Jak dobrze pójdzie, w końcu się pozabijają i odzyskamy naszą ziemię – powiedział Szyszek z surowością zimy w głosie. – Wyobrażasz sobie, Mruczku? – tu zwrócił się do rozwalonego na tylnym siedzeniu psa. – Wrócilibyśmy nad rzekę, zapolowali porządnie…

Mruk zamachał ogonem, szczeknął cicho a potem zawył przeciągle. Jak prawdziwy wilk.