[transkrypt/tłumaczenie podkastu] Głaszcząc zmiennokształtne demony

Witajcie! Sława Bogom i zapraszam na 20sty odcinek „Szukając Słowiańskiej Duszy”. W ostatnim odcinku, który był opublikowany na końcu października, wspomniałam, że może będę musiała zahibernować na zimę, ale to, że zakończyliśmy na 19-ym odcinku bardzo, bardzo mi przeszkadzało, bo, niestety mam niewielkie zaburzenia obsesyjno-kompulsywne oraz, jak zapewne zauważyliście, kilka innych problemów zdrowia psychicznego. Ale pracuję and tym więc, nie ma problemu.

Tak więc, 19sty odcinek przeszkadzał mi tak bardzo, że trudniejsze było dla mnie odpędzić obsesyjne myśli, niż nagrać 20sty odcinek, więc oto jest: koniec 2021 roku i zaczynamy 20st odcinek “Szukając słowiańskiej duszy” zanim zacznie się nowy rok.

A ponieważ koniec roku to to zwykle czas podgumowań i wyciągania wniosków chcę, w pewien sposób, wyciągnąć wnioski i podsumować, czego się do tej pory nauczyłam o tradycji słowiańskiej i Rodzimej Wierze. Dziś więc będę mówić o szukaniu mojej własnej słowiańskiej duszy i o tym, jak praktykują Rodzimą Wiarę, oraz o tym, dlaczego praktykuję w taki sposób.

Więc, jeśli to brzmi… Czekaj! Zapomniałam się przedstawić! Nazywam się Magda Lewandowska i jestem roztrzepaną prezenterką podkastu „Szukając słowiańskiej duszy”, produkowanego przez projekt Witia. I tyle. Przedstawiłam się, to teraz wstęp mamy z głowy.

Więc, jeśli jesteście zainteresowani tym, jak i dlaczego jestem Rodzimowierczynią - słuchajcie dalej! Jak praktykuję? jak praktykuję moją religię, nie medycynę weterynaryjną, chociaż, jak zobaczycie później, i jedno, i drugie łączą się nieco jak, ostatnimi czasy, w sumie wszystko w moim życiu, zaczyna się łączyć i tworzyć coś o większym znaczeniu z większym, przewodnim celem, co jest, w sumie, super i co jest głównym powodem, dla którego praktykuję religię, bo, po dziesięcioleciach prób i błędów uświadomiłam sobie, że z religią jestem lepszym człowiekiem niż bez religii. Co, w sumie, nie dziwi, bo ludzkość w ogóle, nie tylko Rodzimowiercy czy poganie, ludzkość w ogóle wyewoluowała z duchowością i jakąś tam formą religii, i nie potrafimy bez nich funkcjonować. Duchowość czy też religia dają nam narrację i umożliwiają nam opowiedzenie naszej historii, wyjaśnienie naszego istnienia w świecie i nadania znaczenia życiu.

Jeśli bowiem spojrzysz obiektywnie na życie, każde życie, nie tylko życie człowieka, to w sumie nie ma tu dużo sensu. Rodzisz się, jak masz farta, dorobisz się dzieci, a potem umierasz. I to w sumie tyle. A jeśli ty… Znaczy, nie ty, bo nie chcę ci mówić, co myśleć, albo jak interpretować twoje życie, ale jeśli spojrzysz obiektywnie na, na przykład, moje życie, nie nadając mu żadnej narracji i nie próbując wyłuskać z niego znaczenia, to na prawdę nie ma ono sensu. Każda jedna dobra lub przyjemna rzecz w moim życiu albo się skończyła, albo się skończy w którymś momencie. Co jest w sumie podstawową prawdą, faktem, że wszystko się kończy wcześniej czy później. Dobre i złe rzeczy – wszystko się kończy. Oczywiście, nie przeszkadza nam, kiedy złe rzeczy się kończą, ale kiedy kończą się te dobre, to już nie jest tak miło, nie? Więc, wiesz, jeśli spojrzysz na moje życie i odrzucisz wszystko, co się skończyło albo skończy, jedyne co zostaje, to moje narodziny i śmierć. A urodziłam się jako bliźniaczka, więc nie sama, ale umrę, jak każdy, bardzo prawdopodobnie, sama. Więc z założenia skończę gorzej niż zaczęłam, bo zaczęłam w towarzystwie mojej siostry a skończę zupełnie sama.

Jeśli się and tym zastanowisz, to nie dziwota, że mamy taką epidemię problemów zdrowia psychicznego, zwłaszcza, ponieważ depresyjne klimaty filozofie czy filozofowie, którzy wysysają znaczenie z życia i prezentują nihilistyczne podejście do sprawy, jak Kierkegaard albo Nietzsche,  albo powieści Dostojewskiego. Ten cały postmodernizm, to wszystko brzmi tak głęboko i dojrzale. Czujesz się od tego taki mądry i to jest w sumie, zaraźliwe. Pozwala ci to stanąć w opozycji do głupoty i pustoty,  do celebrytów, albo boomersów, którzy widzą znaczenie i wartość we wszystkim, którzy widzą życie jako podróż, albo ciężką pracę albo poświęcenie, żeby można było mieć wysoki status społeczny i mówić tym gorszym, czy o niższej pozycji społecznej jak żyć. Więc wielu, zwłaszcza młodych ludzi, trzymają się tego nihilizmu, bo to ułatwia odróżnienie się, postawienie się w opozycji do głupoty, pustoty, płytkości i nudnej codzienności.

Ale, wydaje się, nihilistyczny brak sensu jest nieodłączną częścią bycia człowiekiem. Nihilizm towarzyszył ludziom, odkąd zaczęliśmy zapisywać historię, a pewnie nawet jeszcze wcześniej. W zasadzie każda kultura stworzona przez człowieka, na przestrzeni całej historii ludzkości, rozwinęła jakąś formę religii czy religijnych praktyk, które miały na celu przeciwdziałać nihilizmowi, nadać życiu sens i zapobiec temu, że ludzie się poddają i rezygnują z życia. To stało się ewolucyjną adaptacją ludzkości. Jednostki niezdolne do znalezienia sensu w życiu, poddawały się i umierały. A jednostki potrafiące przetrwać przeciwności losu, potrafiące spojrzeć poza cierpienie czy trud, potrafiące dostrzec nadzieję, głębsze znaczenie, sens w ciągłych zmaganiach, te jednostki przeżywały i żyły dalej.

My, współcześni ludzie jesteśmy potomkami tych, którzy przeżyli. Jesteśmy uwarunkowani ewolucyjnie, żeby mieć duchowość lub religię w naszym życiu. I to widać.  Współcześnie, ludzie bez religii jako takiej, świadomie odrzucający religię, wiarę czy duchowość, ci ludzie, wcześniej czy później…no, może nie wszyscy, ale większość, zaczną widzieć inne rzeczy jako religię. Widzimy to w przypadku politycznych ideologii różnego rodzaju diet czy systemów ćwiczeń albo ostatnimi czasy, z maseczkami czy szczepieniami. Niektórzy ludzie na serio świrują w tym temacie, całkowicie przestają myśleć i dostrzegać fakty. Idealizują obiekt swoich obsesji. stają się irracjonalni, histeryczni, jakby bronili doktryny religijnej, a nie partii politycznej, czy kawałka materiału na twarzy.

Ten sam problem dotyczy mnie. żyjąc i analizując moje życie doszłam do wniosku, że jestem silniejsza i bardziej wytrwała, kiedy wierzę w coś większego, ważniejszego ode mnie, jak, na przykład w moich przodków. Wierzę, że oni istnieją, “żyją” po śmierci jako moi przodkowie, że są w Nawii, i że tam czekają, gotowi pomóc mi, wesprzeć mnie swoją siłą i mądrością. Wiara w moich przodków, kult przodków, który jest tak ważnym elementem Rodzimej Wiary, był pierwszym elementem Rodzimej Wiary, który napotkałam szukając mojej własnej duszy, która, bez wątpienia jest słowiańska.

Wiedziałam co to jest Rodzima Wiara na długo zanim zaczęłam ją praktykować,  co, jak się okazuje, jest dość wyjątkowe, ponieważ większość Rodzimowierców, przynajmniej z mojego pokolenia, odkryło Rodzimą Wiarę samodzielnie, nierzadko drogą powikłanych duchowych poszukiwań, po drodze zahaczając o Wicca, nordycki czy bałtyjski poganizm, buddyzm, islam a nawet konfucjanizm.

Ja trafiłam na Rodzimą Wiarę bezpośrednio, bo wprowadziła mnie w nią moja siostra, Gosia, która zaczęła praktykować gdzieś w roku 2000, albo jeszcze wcześniej, więc wiedziałam mniej więcej czym jest Rodzima Wiara i jak się ją praktykuje. Wiedziałam to zanim zaczęłam ją praktykować. Tak więc, dzięki Gosi, mogłam przeskoczyć typową wczesną fazę praktykowania Rodzimej Wiary, czyli, bądźmy szczerzy, zrobienie sobie tatuażu, konstrukcja ołtarza i modlenie się według ściśle regulowanego harmonogramu.

Nie mówię, że nie miałam fazy na ołtarz. Absolutnie miałam! Co jest zresztą całkiem słodkie, jak sobie o tym pomyślę. Słodkie i trochę…. żenada też. Jedyny ołtarz jaki kiedykolwiek wzniosłam to był ołtarz ozdobiony białym i fioletowym bzem z centralnym obrazkiem dziewicy Maryi, z Caritasu, w stylu świadków Jehowy. Wzniosłam ten ołtarz jak miałam 7 lub 8 lat, bo nie podobał mi się Bóg prezentowany w kościele, na lekcjach religii. Bo wtedy jeszcze religii nie było w szkole, ale wszyscy chodziliśmy na plebanię, na lekcje religii. Nie w niedzielę, po mszy, jak to jest na zachodzie, ale w tygodniu. Uczyłam się tam o Biblii i 10ciu przykazaniach i pamiętam, że ten Bóg, o którym mówił ksiądz w czasie tych lekcji mi się nie podobał. Ale podobał mi się pomysł kultu i ładnego ołtarza, więc wymyśliłam, że nie będę czcić Boga tylko tę ładną panią zamiast Boga. Więc wzniosłam ten ołtarz i chyba nawet modliłam się kilka razy, ale potem mama mi powiedziała, że ołtarz jest pretensjonalny, więc musiałam go rozmontować. I to cała historia mojego ołtarza. szkoda, że nie mam zdjęcia, żeby wam pokazać, ale to były inne czasy lata 80te, kiedy Internet działał tylko w MIT albo Harvardzie, albo innych wyrafinowanych miejscach, ale na pewno nie w Polsce. Wtedy też zdjęcia robiło się na specjalne okazje jak chrzciny albo pierwsza komunia. Ale ja cały czas pamiętam jaki śliczny był mój ołtarz w oczach 8 czy 9cio letniej Magdy. Normalnie, to była najpiękniejsza rzecz na świecie i jestem pewna, że jakbym mogła, to na pewno wrzuciłabym jego zdjęcia do Internetu. Więc, co chcę tu powiedzieć, to to, że ja rozumiem współczesnych świeżo upieczonych pogan, z ołtarzami i tatuażami. Nabijam się z nich, bo, wiecie, to jest śmieszne, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jest tak typowe i przewidywalne, ale to jest też całkiem słodkie. ten zapał i potrzeba pokazania światu nowej duchowości.  To jest takie ludzkie i naturalne, bez względu na to, czy na ołtarzu stoi Perun, czy Święta Maryja.

Ale musimy pamiętać, że Rodzima Wiara nie była nową duchowością dla naszych przodków, którzy przypominam, dla tych z was którzy słuchają tego podcastu po raz pierwszy:  kiedy mówię o naszych przodkach, mam na myśli przed-chrześcijańskich Słowian. Tak więc, nasi przodkowie nie musieli robić sobie tatuaży ani wznosić ołtarzy, żeby pokazać, że są poganami. Bo wszyscy byli poganami, a Rodzima Wiara była w tamtych czasach jak katolicyzm w Polsce. Wszyscy ją wyznawali, znali praktykowali i nikt nie musiał wznosić domowych ołtarzy, bo były lepsze ołtarze wzniesione przez całą wspólnotę.

Wiemy, że te ołtarze były używane, bo są na to dowody archeologiczne. Na stanowiskach archeologicznych z czasów wczesno-średniowiecznych Słowian znajdowane są warstwy zwierzęcych kości ze śladami ognia i krwi, co potwierdza to, o czym wspominają źródła pisane: przed-chrześcijańscy słowiańscy poganie mieli świątynie pod otwartym niebem, na przykład święte gaje, w których przeprowadzane były religijne rytuały. Na dobrą sprawę, nie dziwota, bo jeśli spojrzysz na słowiańskich Bogów większość z Nich to Bogowie naturalnych żywiołów Bogowie ziemi, burzy, błyskawicy, wiatru, wody albo samej śmierci. Takie potężne żywioły to nie jest coś, co zaprasza się pod własny dach, do własnego domu. Nie, jeśli ma się choć odrobinę zdrowego rozsądku i instynktu przetrwania, co nasi przodkowie mieli z pewnością. Mieli zarówno zdrowy rozsądek, jak i instynkt przetrwania, bo jakby nie mieli, to by nas to nie było.

Nasi przodkowie mieli głównie ołtarze pod otwartym niebem, a jeśli jakieś ołtarze miały dach, jak świątynie Świętowita w Arkonie, to nie można było do nich wchodzić. Nawet kapłan/żerca nie mógł oddychać w obecności posągu Świętowita, a co dopiero “zwykły” Słowianin. Kroniki wspominają również o innym typie słowiańskiej świątyni, która nazywała się kącina. takie świątynie miały miejsce na obrzędową ucztę, z ławami i stołami. Kąciny były wprawdzie zadaszone, ale to nie były przestrzenie mieszkalne. to nie były domy, tylko świątynie ludzie siedzieli tam na długich ławach, żeby wsiąść udział w rytualnej uczcie. Nikt tam nie mieszkał.  ale współcześni Rodzimowiercy wznoszą domowe ołtarze i zapraszają pod swój dach burzę albo samą śmierć a potem próbują na tych swoich ołtarzach… nie wiem nawet jak to nazwać… przekupić? czcić? tę burzę albo śmierć, poprzez ofiarowanie kawałka mięsa za 15 złotych z Biedronki. To jest smutne. I bezsensowne.

Żeby było śmieszniej, współcześni Rodzimowiercy czczą słowiańskich Bogów, których oryginalni słowiańscy poganie nie chcieli czcić. Większość współczesnego kultu w Rodzimej Wierze jest skupiona wokół tak zwanego panteonu Włodzimierza,  czyli sześciu Bogów: Peruna, Strzyboga, Dadźboga, Mokoszy, Chorsa i Simargła. Ci Bogowie nazywani są panteonem Włodzimierza, ponieważ Włodzimierz Wielki, kniaź Rusi Kijowskiej,  chciał stworzyć religię państwową i w ten sposób zjednoczyć Ruś Kijowską. Aby osiągnąć ten cel Włodzimierz zbudował świątynię w Kijowie i wstawił do tej świątyni posągi tych sześciu Bogów.  Ale, słowiańscy poganie, poddani Włodzimierza,  nie chcieli czcić tych Bogów. Włodzimierz robił co mógł, ale nie udało mu się przekonać swoich poddanych, którzy nie chcieli czcić panteonu znanego współcześnie jako panteon Włodzimierza.  Właśnie dlatego, po kilku latach, Włodzimierz dał sobie spokój, kazał zrównać swoją świątynię z ziemią i w 988 roku naszej ery przyjął chrześcijaństwo.

Trudno powiedzieć czemu poddani Włodzimierze nie chcieli czcić Bogów, których Włodzimierz kazał im czcić. Uznaje się, że Bogowie wybrani przez Włodzimierze, zostali wybrani spośród Bogów czczonych przez pogańskich Słowian w tamtych czasach.  Możliwe jest, że Włodzimierz nie wybrał odpowiednich Bogów, albo wszystkich odpowiednich Bogów, albo że było zbyt mało Bogiń w jego panteonie. Bo, w sumie, jeśli spojrzysz na to, jak żyli nasi przodkowie, to szybko uświadomisz sobie, że tylko Bogini pośród sześciu Bogów jest trochę dziwne. Poligamia była główną formą organizacji rodziny, a liczba żon była symbolem statusu społecznego dla słowiańskich mężów.  Włodzimierz, na przykład, miał setki konkubin i w zależności od autora od pięciu do siedmiu żon.

Ale w panteonie Włodzimierza była tylko jedna Bogini i pięciu Bogów, co z łatwością mogło być mylące dla naszych przodków. Jedna kobieta i pięciu facetów nie tworzy specjalnie spójnej grupy Bogów, prawda? Kim oni są dla siebie? Czy to matka i jej synowie? Jeśli tak - czemu Bogini nie ma męża? co jest nie tak z jej mężem?  Zostawił ją? Umarł? A jeśli umarł - to jak on się może nadawać na Boga? No, chyba, że on nie był Bogiem, ale w takim razie, co jest nie tak z Boginią, że nie mogła sobie znaleźć Boga na męża?

Jest oczywiście możliwe, że tych sześciu Bogów to nie matka i jej synowie, ale mąż, żona i ich synowie, ale w takim razie: Co to za Bóg ten mąż? Kiepski jakiś, jeśli ma tylko jedną żonę.  on musi był jakiś nieudacznik, jeśli stać go tylko na jedną żonę. Widzicie już o co mi chodzi? Jeśli spojrzymy na to oczami wczesnośredniowiecznego poganina nagle panteon Włodzimierza nie ma specjalnie dużo sensu.

Tak więc, oryginalni słowińscy poganie nie chcieli czcić panteonu Włodzimierza. Ale my, współcześni Rodzimowiercy jak najbardziej chcemy. zupełnie tego nie czaję.  chociaż, w pewien sposób, może trochę czaję. W kulturze zachodu jesteśmy przekonani, że religia musi mieć Bogów albo Boga. I że trzeba się do nich/niego/niej modlić palić świeczki na ołtarzu, składać ofiary, bo inaczej to nie będzie prawdziwe misterium. taka jest mentalność ludzi wychowanych w kulturze zachodu.  Bo poza współczesną kulturą zachodu powszechna jest świadomość tego,  że religia nie musi mieć Bogów albo Boga,  żeby być religią.  istnieje mnóstwo religii bez Bogów/Boga i, siłą rzeczy, są to religie, które nie wymagają czczenia Boga albo Bogów, bo, na przykład, takowych w danej religii nie ma.

Ale my, współcześni Rodzimowiercy, nie możemy przestać tego niekończącego się i bezsensownego czczenia i modlitw, w których nazywamy Bogów matkami i ojcami albo naszymi panami. Jesteśmy tak zaślepieni dogmatami zachodniej kultury, że nie dostrzegamy jak schrystianizowana jest nasza praktyka religijna. I żeby nie było, ja też miałam ten problem na początku. Może nie miałam ołtarza, ale brałam udział w obrzędach i rytuałach, gdzie wszyscy zachowywali się jak na jakiejś mszy niedzielnej, w parafii.  na początku mi to nie przeszkadzało. Nie zwracałam na to uwagi, dopóki, na pewnym obrzędzie Dziadów nie kazano mi założyć maski, zanim zaczęliśmy przywoływać naszych przodków. ci, którzy nie mieli masek, musieli odwrócić się plecami do ognia i nie mogli patrzeć w ogień, ponieważ,  jak nam to wytłumaczył żerca,  maski miały nas chronić od złych duchów, w czasie przywoływania naszych przodków.

A ja na to: co? przywołujemy naszych przodków z Nawii, wołamy do nich przez święty ogień, który dopiero co rozniecił żerca, błogosławiąc go w imieniu Bogów. przywołujemy członków naszych rodzin i musimy mieć zakryte twarze? Dla bezpieczeństwa? a jedynym sposobem, żeby być bezpiecznym bez zakrytej twarzy, jest patrzeć z dala od ognia, w ciemność, pomiędzy drzewa dokładnie tam, gdzie są słowiańskie demony? To nie ma najmniejszego sensu! To jest bzdura jakaś, te maski. Bzdura wymyślona przed półgłówków, którzy się naoglądali za dużo seriali i rozum im od tego odebrało. Ale kiedy zaczęłam to kwestionować powiedziano mi, że w ogóle się nie znam, bo ja jestem zwykła wierna/parafianin,  a żerca wie lepiej. Bo żerca wie, że karaboszki to są bardzo specjalne maski, że są z pewnością na Dziady i bardzo magiczne, a jak się je założy to to wygląda bardzo cool. A jak się jeszcze coś mamrocze w tej masce do ognia, to już w ogóle jest cool.

A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę nie wiadomo jakie maski nasi przodkowie nosili na Dziady. Nie wiadomo też po co je nosili.  wiemy, że je nosili, bo jest to wspomniane w kronikach, ale nie wiemy jak te maski wyglądały, ani po co były noszone. Te maski, które są współcześnie wykonywane na obrzęd Dziadów, są rekonstruowane z dwóch masek, znalezionych w Ostrówku. Te maski datowane są na XI i XII wiek,  i w zasadzie to wszystko, co o nich wiemy. To, gdzie te maski zostały znalezione nie sugeruje jakiegoś specjalnego ich przeznaczenia. to, w jaki sposób zostały wykonane, nie sugeruje, jak były używane.  one nie mają nawet żadnych dziur czy haczyków na sznurek, żeby je można nosić. Archeologowie i historycy wciąż jeszcze nie mogą osiągnąć porozumienia w kwestii tych masek, ale Rodzimowiercy już wiedzą, wiedzą na pewno i lepiej. A jak się z nimi nie zgadzasz, to się nie znasz i gadasz bzdury. OK. Jeśli tak twierdzisz…

W każdym razie, w czasie tego obrzędu Dziadów zdecydowałam, że najwyższy czas zacząć od początku,  bo to, co wygadywał żerca, nie miało najmniejszego sensu. A jedno, co wiem na pewno, to to, że oryginalny słowiański poganizm, jak każda stara i kultywowana przez pokolenia tradycja, musi mieć sens, inaczej nie byłaby kultywowana i przekazywana przez pokolenia.  bo ludzie nie robią bezsensownych rzeczy przez pokolenia. Może jedno czy dwa pokolenia da się oszukać, ale potem ludzie się burzą, jak na przykład, miało miejsce, kiedy kobiety zaczęły się burzyć po wynalezieniu antykoncepcji, kiedy okazało się, że my kobiety nie potrzebujemy mężczyzn, żeby zajmować się nami, jak jesteśmy w ciąży.  Bo, dzięki antykoncepcji, nie musimy być w ciąży, jeśli nie chcemy. System patriarchalny miał sens przez stulecia, był najbardziej efektywnym sposobem, żeby ludzie żyli dłużej i bezpieczniej, mają więcej, zdrowych otoczonych troską dzieci. Przez stulecia patriarchat działał i miał sens, był przydatny dla ludzi jako gatunku, ale jak tylko przestał mieć sens, ludzie zaczęli porzucać ten system. To, co chcę tu powiedzieć to to, że skoro tradycja Słowian przetrwała stulecia i dziesiątki pokoleń, oznacza, że ona musi mieć sens, nie może być bzdurna. A jeśli coś, co my, współcześni Rodzimowiercy, robimy, jeśli to coś nie ma sensu, to znaczy, że coś nam umknęło, że coś robimy źle i trzeba to zmienić, nawet, jeśli to wygląda cool.

Dlatego właśnie jestem sceptyczna, jeśli chodzi o codzienne modlitwy do Bogów, zwłaszcza modlitwy na domowych ołtarzach.  Jeśli bowiem się and tym zastanowić z punkty widzenia średniowiecznego Słowianina, to nie ma specjalnie sensu. We wczesnym średniowieczu ludzie żyli z ziemi. Mieszkali w chatkach, bez okien kominów, kanalizacji czy innych luksusów, których współcześnie nawet nie zauważamy. Taki Słowianin budził się rano jak z krzyża zdjęty. Plecy go bolały od harówki w polu głowa też go pewnie bolała od dymu, którego się nawdychał nocą. Bo ogień się palił całą noc, a komina nie było. chciało mu się pić, pewnie był głodny. Sikać też mu się, pewnikiem, chciało. jestem pewna, padanie na kolana do porannej modlitwy było pewnie ostatnią rzeczą, jaką chciał zrobić. Nie dlatego, że był złym wyznawcą swojej religii, ale dlatego, że, jak wszyscy inni we wczesnym średniowieczu, utrzymanie się przy życiu było dużo ważniejsze. Więc, nasz Słowianin nie modlił się, ale wstawał, żeby się ogarnąć. Napił się czegoś, wysikał, może dołożył do ognia i zaczął gotować strawę. A potem, jak już się ogarnął, jeśli to było lato - poszedł na pole, żeby pracować,  żeby wykonać tak dużo pracy, jak się da przed południem. Bo – a wiemy to na pewno wczesnośredniowieczni Słowianie nie pracowali na polu w południe. Wiemy to z folkloru, gdzie zachowało się sporo mitów o demonach żerujących w południe.

Wiemy więc, że Słowianie wierzyli, że w południe demony polowały na polach i żeby być bezpiecznym, nikt nie wychodził na pola w południe. Wiemy to również dlatego, że ciężka praca w południe, pod otwartym niebem często kończy się udarem słoneczny, od którego, bez leczenia można umrzeć.  i to jest piękna ilustracja tego, jak religia, czy jakakolwiek tradycja musi mieć sens i być przydatna, żeby pozostać żywa i praktykowana przez pokolenia.  jakikolwiek typ wierzeń religijnych czy mitycznych musi mieć sens i przynosić realne korzyści, żeby pozostać żywym. Inaczej to tylko strata czasu i zasobów i nikt się tym nie przejmuje,  bo po co?

Tak więc, wczesnośredniowieczny poganin nie pracował latem w polu w południe. Ale latem jest mnóstwo pracy w polu i gospodarstwie, jeśli żyje się z ziemi. Dlatego, ludzie wtedy wstawali wcześnie, pracowali do południa, mieli przerwę w południe, a potem pracowali do końca dnia. Dokładnie tak samo, jak pracują i pracowali rolnicy w każdym czasie i miejscu na ziemi, bo to jedyny sensowny sposób pracy na polu. Jedyny sposób, żeby nie umrzeć.

Ale jeśli to była zima przypominam - we wczesnym średniowieczu - i nasz Słowianin właśnie się obudził. Zimą może być mniej pracy, ale dzień jest krótszy, więc jest mniej czasu, a na dodatek jest zimno wszystko jest zamarznięte i przykryte śniegiem, więc jest trudniej pracować jak, a przykład, przynieść wodę z rzeki albo polować. Więc, jest mniej pracy, ale też mniej czasu i praca jest bardziej czasochłonna, a jak się robi ciemno, nikt nie chodzi na spacer to świętego gaju, żeby się modlić, bo tam są głodne wilki dosłownie – las jest pełen wilków, bo to średniowiecze i lasy są niebezpieczne, więc na koniec dnia ludzie chowali się w swoich chatkach, z rodziną szukając schronienia i ciepła.

Przy okazji - nie mieli w tych chatkach świeczek na ołtarzach, bo jedyne świeczki w tamtych czasach, były tylko świeczki woskowe, a żeby zdobyć wosk, trzeba było znaleźć gniazdo dzikich pszczół i im ten wosk zabrać. Jasne, jakiś kompletny imbecyl mógł zużyć wosk na świece na ołtarz, ale ten imbecyl krótko potem umarł, bo jak zużył wosk na świece, to mu nic nie zostało, żeby zabezpieczyć przed wilgocią skórzany sprzęt, albo na przykład, cięciwę łuku. Bez wodoodpornego sprzętu i mocnej cięciwy, imbecyl nie mógł nic upolować ani obronić swojej rodziny, i tym samym szybko umarł. A my, współcześni Rodzimowiercy jesteśmy potomkami tych Słowian, którzy nie byli imbecylami i nie umarli, co z kolei oznacza, że nasi przodkowie nie przejmowali się ołtarzami i świecami, tylko martwili się o siebie i swoje rodziny i praktykowali religię, która umożliwiała im właśnie to.

I jeszcze przy okazji - jestem 100% pewna, że nasi przodkowie nie biegali w deszczu w czasie burzy wzywając Peruna i nazywając Go swoim ojcem, co, jak zaobserwowałam jakiś czas temu, robią niektórzy współcześni Rodzimowiercy. Co jest kolejnym dowodem na to, że niektórzy współcześni Rodzimowiercy, są idiotami.

Ale, wróćmy do mojego kryzysu wiary w żerców i mojej decyzji, żeby zacząć od nowa. Zaczęłam od kultu przodków, bo wtedy poczyniłam już pewien postęp w tym temacie i wydawało się naturalne, żeby kontynuować. Wiedziałam już co nieco o moich przodkach i ta wiedza pomogła mi w rozwiązaniu realnych życiowych problemów. Na przykład, wiem, że jedna z moich przodkiń przeżyła zsyłkę na Syberię.

Jeśli ktoś z was nie wie, o co chodzi z zsyłką na Syberię, do gułagu, czyli obozu pracy: takie obozy były organizowane przez Stalina na Syberii. Stalin wysyłał tam wrogów komunizmu. Wrogów w najszerszym, najbardziej inkluzyjnym znaczeniu tego słowa. W czasach stalinizmu można było trafić do gułagu za bycie właścicielem konia na przykład.

Przy okazji, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o syberyjskich gułagach, ostatnio wyszła (po angielsku) książka autorstwa Gilesa Udy’ego. On jest historykiem i napisał książkę “Labor and the Gulag. Russia and the seduction of the British left”. W tej książce, oprócz wnikliwej analizy współczesnej lewicy, lewicy w sensie politycznym, również opisuje dość szczegółowo jak wyglądały gułagi. A jeśli nie chce się wam kupować lub czytać książki, możecie o tym posłuchać (po angielsku) w podkaście Triggernometry, gdzie ten autor udzielał wywiadu nie tak dawno temu (zalinkuję ten odcinek poniżej). A jeśli nie chce wam się ani czytać, ani słuchać, powiem tylko, że gułagi były koszmarnymi obozami przymusowej pracy w kole podbiegunowym, gdzie Stalin wysyłał wrogów komunizmu, do pracy w nieludzkich warunkach. Jedna z moich przodkiń, wraz z jej całą rodziną, została wysłana tam, na Syberię i tylko ona wróciła. Tylko ona, z całej swojej rodziny, przeżyła, a po powrocie, żyła przez wiele lat i nawet potrafiła się śmiać i uśmiechać.

Był taki okres w moim życiu, kiedy świadomość tego, że moja przodkini była tak silną i wytrzymałą kobietą dosłownie uratowało mi życie. Był taki czas w moim życiu, kiedy nie miałam… Nie miałam już sił. Już nie mogłam więcej znieść. przez zbyt długo życie było zbyt trudne, moje wysiłki, żeby poprawić moją sytuację nie odnosiły żadnego efektu i już nie miałam już więcej siły, żeby dalej próbować. I planowałam popełnić samobójstwo. Tuż zanim miałam to zrobić, zupełnie z znikąd przypomniała mi się ta właśnie przodkini nie miałam żadnych wizji ani nie czułam jej obecności. Nic z tych rzeczy. to było po prostu wspomnienie. myśl. o niej przyszła mi do głowy. tak po prostu, kiedy właśnie miałam przecinać sobie żyły, ona mi się przypomniała i pomyślałam wtedy, uświadomiłam sobie, że ta przodkini, ta kobieta, której krew płynie w moich żyłach, że ona przetrwała coś, co dla mnie jest niewyobrażalne. Nie potrafię sobie tego wyobrazić a ona po tym wszystkim, wciąż mogła się śmiać. mogła żyć dalej i… to mnie zawstydziło poczułam wstyd, że jestem taka słaba, ale również poczułam siłę. Uświadomiłam sobie, że po kądzieli jestem spokrewniona z kobietą tak nieprawdopodobnie silną, dzielną i wytrwałą, że nie jest możliwe, żeby choć trochę tej siły nie przeszło na mnie.

Jedna rzecz odnośnie genetyki jest tu ważna. Kobiety, biologiczne kobiety, nie kobiety trans, mają wyjątkowy sposób przekazywania genów swojemu potomstwu. Nie tylko przekazują 50% jądrowego DNA, czyli tego DNA, które jest w jądrze komórki, ale również 100% mitochondrialnego DNA, czyli DNA zawartego w mitochondriach komórki. A mitochondria są odpowiedzialne za generowanie energii w komórce, każdej jednej komórce naszego ciała. Więc, oprócz posiadania części jądrowego DNA, mam 100% pewności, że ja i ta moja przodkini, że mamy te same mitochondria, czyli to samo źródło energii, żeby żyć. To z kolei oznacza, że, potencjalnie, moje ciało może wyprodukować wystarczająco dużo energii, żeby przeżyć syberyjski gułag. A jeśli to prawda, to w takim razie z pewnością mogę przeżyć okres bezdomności w łagodnym klimacie Zjednoczonego Królestwa.

Wierzcie mi lub nie wierzcie, ale ten wniosek rozwiał wszelkie moje myśli samobójcze, i dał mi siłę, żeby iść dalej. I… Szłam dalej, po tym, przez lata, szłam dalej. Kilka razy się potknęłam albo zgubiłam drogę na jakiś czas. Raz miałam jeszcze epizod myśli samobójczych, ale wciąż tu jestem, bo ufam moim przodkom i wierzę, że oni mnie wspierają, dają mi siłę i są przewodnikami dla mnie przez trudności życiowe.

Innym bezpośrednim następstwem kultu przodków jest poprawienie relacji moją rodziną. Relacje te, z moją rodziną, nie z moją córką, ale z resztą mojej rodziny, przez lata były trudne. Przez lata prawie nie rozmawiałam z moimi rodzicami. Wyprowadziłam się tak daleko jak mogłam i unikałam kontaktu z nimi. Ale kiedy praktykujesz kult przodków, to nie bardzo tak się da, bo rodzice to też przodkowie. poza tym dowiedziałam się, czytając kroniki, że przed-chrześcijańscy Słowianie troszczyli się o rodziców i ich szanowali, więc, czy mi się to podobało, czy nie, doszłam do wniosku, że aby być Rodzimowierczynią, żeby praktykować Rodzimą Wiarę, ja też muszę.

Któregoś dnia zadzwoniłam do moich rodziców i zaczęliśmy rozmawiać. Nie było to łatwe na początku. Byliśmy zbyt od siebie oddaleni. Było zbyt dużo historii i bólu pomiędzy nami i braku zrozumienia. Ale dzwoniłam do nich regularnie, co tydzień. I rozmawialiśmy, bo uważałam, że tego wymaga ode mnie moja religia. Z rozmów z rodzicami dowiedziałam się sporo o mojej rodzinie o moich przodkach, których mam czcić jako Rodzimowierczyni. Więc to wyszło na dobre. Ale w czasie rozmów z rodzicami o ich rodzicach, zaczęłam rozumieć, dlaczego moi rodzice są jacy są. Zaczęłam rozumieć, skąd się wziął ich ból. to był początek zdrowienia, poprawy stosunków w mojej rodzinie.

Nie mówię, że sprawy mają się świetnie, ale jest dużo lepiej, niż było. Dużo lepiej. Dzięki rozmowom z moimi rodzicami stałam się lepszym człowiekiem. Nie jestem już taka szybka w osądzaniu ludzi, i rozumiem lepiej, że dorośli są w dużej mierze kształtowani przez swoich rodziców i że czasem nie jest łatwo przeskoczyć pewnych rzeczy. Otwarcie komunikacji z moimi rodzicami pozwoliło mi również zrozumieć lepiej to, kim jestem. Ponadto, co ważne, dla Rodzimowierczyni, zrozumieć lepiej moją Dolę.

Tych z was, którzy nie wiedzą, co to jest Dola, wyślę do odcinka 9tego “Szukając słowiańskiej duszy” (albo na blog Witii, po polsku), gdzie wyjaśniłam pojęcie Doli Słowianina. Tu wspomnę tylko, że Dola to swego rodzaju duch opiekuńczy, który jest przędzony przez Rodzanice, słowiańskie Boginie odpowiedzialne za los. Rodzanice przędą Dolę w czasie pierwszych kilku dni życia nowonarodzonego dziecka. Znaczy – przędą Dolę, jeśli są odpowiednio przyjęte przez rodziców dziecka, ale jeśli nie ugości się ich odpowiednio, mogą się zezłościć i uprząść Niedolę, czyli złą Dolę, czyli swego rodzaju, zły los.  Biorąc pod uwagę, że większość z nas, współczesnych Rodzimowierców urodziło się w szpitalach, bez odpowiedniego przyjęcia dla Bogiń, jest możliwe, że większość z nas ma Niedolę, czyli zły los, a nie Dolę, czyli dobry los. Jeśli posłuchasz odcinka dziewiątego, zrozumiesz jak bardzo to upraszczam, ale na potrzeby tego, o czym chcę mówić teraz takie uproszczenie w zupełności wystarczy.

zanim zaczęłam pracować nad moją Dolą, jestem pewna, że miałam Niedolę, więc nic dziwnego, że moje życie nie układało się dobrze. Ale, jak się okazuje Dola Słowianina może być zmieniona albo wymieniona na Dolę, która należała do innego członka rodziny. I to kult przodków staje się, nazwijmy to, przydatny.

Aby czcić przodków trzeba ich znać, a jeśli się ich zna, to łatwiej jest wydedukować jaka była ich Dola, jakie były jej zdolności czy też preferencje. Z kolei w ten sposób można znaleźć Dolę bardziej odpowiednią dla mnie. Co do sposobu, w jaki czczę moich przodków: oczywiście, biorę udział w Dziadach i czczę moich przodków w sposób,  nazwijmy to, oficjalny. Ale podstawą kultu przodków jest dla mnie interakcja z nimi na co dzień. Myślenie o nich, wspominanie ich, próba ich zrozumienia i poznania kim byli, co była dla nich ważne w jaki sposób żyli.

Dziękuję im za ich błędy, na których mogę się uczyć, unikając w ten sposób powtarzania ich błędów. cieszę się ich sukcesami, ponieważ to na nich zbudowany został świat, w którym żyję. dziękuję mojemu dziadkowi, babci i jej bratu, za to, że walczyli w AK w czasie drugiej wojny światowej. Dziękuję za to, że przeżyli, za to, że odbudowali Polskę po wojnie. dziękuję im za to, że pomimo bólu i cierpienia, którego doświadczyli, nigdy się nie poddali i cegła po cegle, odbudowali Polskę na tyle, że moi rodzice mogli się urodzić, żyć bezpiecznie, bez wojny i ruiny. dziękuję im za to co mam dzięki nim: 70 lat bez wojny, kartę praw człowieka, powojenną stabilizację, zbudowaną na ich poświęceniu. I dzięki temu nigdy nie jestem sama.

Zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy z moich przodków byli gorliwymi katolikami. I szanuję to. W czasie pogańskich obrzędów nigdy nie przywołuję tych przodków, o których wiem, że by im się to nie podobało, że mogliby uznać to za obraźliwe. z tymi przodkami rozmawiam prywatnie, szanując ich religię, ale również szanując moją własną. codziennie staram się wzmocnić i pogłębić moją więź z pokoleniami mężczyzn i kobiet, których krew płynie w moich żyłach. Bo to oni dali mi świat, w którym żyję i chcę przyczynić się do tego, żeby ten świat dalej ulepszać tak, żeby moja córka mogła się nim cieszyć, i, mam nadzieję, czcić mnie po mojej śmierci.

Inną rzeczą, którą robię dla moich przodków, nie tylko dla tych, których znam z imienia, ale, generalnie, wszystkich polskich przodków, to mówienie poprawnie po polsku i uczenie mojej córki, jak mówić poprawnie (moja córka wychowała się w UK). Wielu moich przodków dosłownie umarło, żeby Polska mogła istnieć. Oni umarli, żeby język polski nie został zapomniany w czasie rozbiorów Polski (o których nie będę mówić w polskiej wersji językowej, bo wszyscy mówiący po polsku z pewnością ją znają).

Moi przodkowie walczyli o to, żeby polski język i kultura nie zostały zapomniane. Ginęli w powstaniach i na wojnach po to, żeby przywrócić Polskę na mapy Europy. Zajęło im to prawie 200 lat, ale odnieśli sukces i za to im dziękuję. Doceniam moje dziedzictwo kulturowe i językowe, przekazuję je mojej córce i w ten sposób okazuję szacunek przodkom.

Ale jako przodków, nie czczę tylko moich krewnych. Znaczy… pozwólcie mi przeformułować: nie planuję w przyszłości czcić tylko krewnych, bo są ludzie, którzy mieli tak gigantyczny, pozytywny pływ na moje życie, moi mentorzy, których wpływ był nieoceniony, którzy przyczynili się pozytywnie do tego, kim jestem, i nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się im za to w sposób materialny. Tych ludzi nazywam ich moją duchową rodziną i mam zamiar również i ich czcić po ich śmierci. Co, mam nadzieję, nie zdarzy się szybko, ale zdarzy się na pewno i wtedy będę obecna dla nich, żeby ich, pamiętać.

Bo duża część kultu przodków to po prostu pamięć. Pamiętanie o nich. Nie mam żadnych ołtarzy, nie palę żadnych świeczek. Wiem, że wielu ludzi potrzebuje takich rekwizytów, żeby się wprowadzić w nastrój, ale ja nie, więc ich nie używam. Jedyne, co czasem robię, jeśli chodzi o gesty i rekwizyty, czasem wznoszę toast w imieniu moich przodków albo konkretnego przodka. Poza tym, nie potrzebuję żadnych rytuałów. Czczę ich przez pamięć.

To tyle o kulcie przodków, który jest niezmiernie ważną częścią Rodzimej Wiary. Zaczęłam od kultu przodków, więc mam to najlepiej przemyślane. Ale przodkowie to nie wszystko. I Bogowie to nie wszystko. Oprócz Bogów i przodków, są jeszcze słowiańskie demony, które odgrywały dużą role w religii oryginalnych słowiańskich pogan, a pomimo to są niemal całkowicie ignorowane przez większość współczesnych Rodzimowierców. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Jeśli bowiem zajrzeć do źródeł o oryginalnych słowiańskich poganach demony, zwłaszcza duchy domowe, ale też duchy drzew lub rzek były czczone przez wszystkich średniowiecznych Słowian. Tym demonom składano ofiary, czczono je i otaczano szacunkiem. Wiele z tych tradycji zachowało się w słowiańskim folklorze, więc nie rozumiem czemu współcześnie o nich zapominamy?

Zgaduję, że to przez chrystianizację. Nie demonów, ale współczesnych Rodzimowierców, którzy są schrystianizowani. Mają wyprane mózgi do tego stopnia, że nawet nie zdają sobie sprawy z rzeczywistości. Szukają Bogów, ich imion, teologii, axis mundi, deus otiosus, jakiegoś, kurczaki, dualizmu czy innych bzdur wziętych żywcem z judeo-chrześcijańskich teorii religii i zupełnie pomijają prawdziwie pogański element, jak demony.

A demony były ważne dla oryginalnych słowiańskich pogan. Były tak ważne, że nawet w XV wieku, 500 lat po chrystianizacji Polski, w polskich kazaniach kaznodzieje wciąż nakazywali wiernym, polskim chrześcijanom, żeby zostawiać resztki czwartkowych kolacji na ofiarę dla Uboże. A Uboże to był słowiański, domowy duch opiekuńczy. Oczywiście, polscy chrześcijanie nie słuchali kaznodziei. W ogóle. Schrystianizowani Słowianie nie słuchali kaznodziei i dalej składali ofiary dla słowiańskich demonów, pomimo upartych akcji chrystianizacyjnych misjonarzy i księży. Ten upór jest najlepszym dowodem na to, że słowiańskie demony są ważne. Że to, co często nazywa się „pracą z demonami”, czyli czczeniem czy interakcją z demonami, przynosiło korzyści schrystianizowanym Słowianom. Korzyści tek duże, że słowiańska demonologia jest najlepiej zachowanym elementem tradycji słowiańskich pogan.

Długo nie mogłam zrozumieć jakie to mogły być korzyści, dopóki nie zaczęłam sama jak to się mówi, “pracować” ze słowiańskimi demonami. jeśli poczytasz o słowiańskiej demonologii, dowiesz się, że jednym z objawów obecności złoczynnych demonów jest to, że chleb nie rośnie, albo robi się zakalec. Ten chleb zastanawiał mnie przez długi czas, bo nie mogłam zrozumieć co ma chleb do demonów, jaki tu jest związek przyczynowo skutkowy. Nie rozumiałam tego, dopóki nie zaczęłam sama robić chleb. po jakimś czasie, jak zaczęłam być dobra w robieniu chleba, na tyle dobra, że nie musiałam już ważyć składników, tylko wiedziałam, na oko, ile dodać, czego i kiedy. Więc jak już się nauczyłam dobrze robić chleb, wtedy dopiero zrozumiałam o co chodzi.

Wiecie, jak się jest w czymś na prawdę dobrym, tak dobrym, że nie trzeba już nad tym myśleć, tylko samo wychodzi, samo się robi, to, jak ci ta czynność wychodzi, zaczyna zależeć od twojego samopoczucia i stanu emocjonalnego. Jeśli się jest pewnym siebie nie ma się zmartwień, to wykonuje się tę czynność bez problemu. Bez wahania, niepewności czy rozterek. Ale jeśli coś nas martwi, czy myślmy o czymś innym, wtedy zaczyna się tracić wyczucie i nagle, coś w czym się wcześniej było ekspertem, nagle zaczyna być niewykonalne, albo trudne. zaczyna się popełniać błędy, nie można się skupić, pojawiają się wahania, obawy, zgadywanie i w ten sposób, coś co powinno być łatwe, lekkie i przyjemne, nagle zaczyna być trudne i w ogóle nie wychodzi. I to właśnie oznacza, że w okolicy są złoczynne demony.

Nie zapominajmy, robienie chleba od zera, z mąki i wody, bez drożdży nawet, czyli tak, jak robiono chleb w średniowieczu, kiedy zakwas był używany jako środek spulchniający, w tamtych czasach robienie chleba było czymś, co ludzie robili cały czas. to było tak, jak współcześnie robienie herbaty. kto w naszych czasach nie potrafi zrobić herbaty? więc, ponieważ robienie chleba było tak popularną czynnością w tamtych czasach, ludzie umieli to robić i byli w tym dobrzy. A jeśli nagle przestawało im to wychodzić, oznaczało to, że stało się coś, co odwraca ich uwagę. to coś mogło być kłótnią z małżonkiem albo chorobą dziecka, albo okresem nieurodzaju czy niedostatku, albo jakimś innym problemem w wiosce. Nasi przodkowie wierzyli, że takie problemy są wynikiem aktywności demonicznej. Jeśli nie rósł chleb, albo jeśli robił się zakalec to był znak, że coś jest nie tak, że trzeba na coś zwrócić uwagę. Oznaczało to, że atakują nas złoczynne demony i że trzeba się bronić zanim będzie za późno.

Nasi przodkowie nazywali to demonami, ale my nazywamy to, na przykład, listem z urzędu podatkowego albo od lekarza. to są problemy, które atakują nasze myśli i zakłócają nasz spokój, jak list, który przyszedł wczoraj, ale jeszcze go nie otworzyłeś, bo obawiasz się, co jest napisane w tym liście. Więc myślisz o tym, martwisz się jesteś rozkojarzony, nie zwracasz uwagi na to, co robisz i na przykład, dodajesz soli do herbaty. I herbata nie wychodzi. tradycja Słowian mówi nam: to jest znak dla ciebie. To jest znak, że coś ci umyka, że ignorujesz ważny problem, że trzeba na coś zwrócić uwagę, podjąć jakieś akcje, zidentyfikować złoczynnego demona i się go pozbyć, zanim spowoduje jeszcze więcej zniszczeń. to jest doskonały system wczesnego ostrzegania. Współcześni psychologowie używają podobnych technik. jeśli kiedykolwiek byłeś w terapii, albo czytałeś jakąś książkę psychologiczną, zawsze tam mówią o tym, że trzeba znaleźć i rozwiązać problemy, zanim te problem staną się zbyt duże do ogarnięcia. mówią, że nie można pozwolić lękowi albo panice wziąć nad nami górę, że trzeba być świadomym rzeczywistości, wiedzieć co się dzieje, czemu się dzieje i jak to się do nas odnosi.

Nasi przodkowie też tak robili. legendy o demonach były opowiadane tak często i przez tak wiele pokoleń, że dotarły do nas, przez stulecia, przekazywane w tradycji ustnej, od średniowiecza do współczesności. te legendy opowiadane były po to, aby dać naszym przodkom narzędzia i sposoby, żeby pozostać uważnym i świadomym. jeśli chleb nie rośnie to coś jest nie tak, coś próbuje cię skrzywdzić i musisz podjąć działania. to jest po prostu genialne. To właśnie dlatego jestem tak zakochana w słowiańskiej tradycji.

Jak już rozwiązałam zagadkę chleba, wtedy na serio zaczęłam „pracować” z demonami. skupiłam się na dobroczynnych demonach, takich jak Plonek, o którym mówiłam w 11stym odcinku podcastu (i na blogu też). Plonek jest duchem opiekuńczym ziemi, zwłaszcza pól. on ma silne preferencje, jeśli chodzi o charakter ludzi, którzy mieszkają na jego ziemi. toleruje tylko uczciwych i ciężko pracujących ludzi. Daje obfite plony, szczęście i dobrobyt. Ale jeśli ludzie mieszkający na ziemi Plonka są leniwi i dwulicowi, Plonek zmienia każdy dzień ich życia w jedną wielką porażkę.

Pomyślałam sobie, jak byłoby cudownie, gdyby Plonek mi pomagał. Niestety, mieszkam w bloku, w środku miasta, więc szanse na to, że Plonek mieszka nie daleko, nie są duże. Ale za to pracuję na przedmieściach, prawie na wsi, gdzie są pola i sady. Więc pomyślałam sobie, co, jeśli Polacy imigrujący do Wielkiej Brytanii przez ostatnie 150 lat albo jeszcze dawniej, co, jeśli któryś z nich przywiózł ze sobą Plonka? zdecydowałam sprawdzić, czy przypadkiem Plonek nie mieszka na polach w okolicy mojej pracy. I zaczęłam zostawiać niewielkie ofiary na tych polach, tak, na wszelki wypadek, jeśli jakiś słowiański demon faktycznie tam mieszka. również zaczęłam zwracać uwagę na to, żeby być szczera i ciężko pracować. Nie, że normalnie nie jestem szczera i nie pracuję ciężko, ale, wiecie, zaczęłam zwracać na to jeszcze większą uwagę. I poniżej 6 miesięcy, faktycznie mi się to opłaciło. Moje plony, oczywiście w przenośni, niedosłownie, plony, czyli wypłata. Efekty mojej pracy nie w sensie zbiorów. Więc moje poczynania zaowocowały obfitym plonem i dobrobytem, co w sumie nie jest typowe, bo zwykle, jeśli się jest uczciwym i się ciężko pracuje, to pracodawcy zwykle wykorzystują takich pracowników. dają im więcej pracy, za te samą płacę i pracownik zaczyna się czuć jak idiota, ofiara eksploatacji i dość szybko wypala się zawodowo. Ale, dla odmiany, zmiana sposobu w jaki, pracuję, w połączeniu z ofiarami dla Plonka, miało odwrotny efekt. Zaczęło mi się powodzić.

Inne demony z którymi zaczęłam jak to się mówi “pracować”, to ochronne domowe duchy, takie jak wspomniane wcześniej uboże, albo chyba najsławniejszy słowiański domowy duch: domowik. Zgodnie z przekazem źródeł historycznych, w każdy czwartek zostawiam tym demonom jedzenie z mojego obiadu a to jest znaczące z mojego punktu widzenia, bo ja nie specjalnie lubię jeść. Większość czasu jem jakieś kanapki, jajecznicę albo płatki śniadaniowe, ale, żeby zadowolić moje domowe duchy przynajmniej raz w tygodniu gotuję porządny obiad. co więcej, żeby porządnie praktykować Rodzimą Wiarę, zorganizowałam, żeby mieć w czwartki wolne z pracy, i w ten sposób nie mam żadnej wymówki, żeby nie gotować obiadu w ten dzień. co w jakiś sposób przyczyniło się do poprawy mojego zdrowia a również mojej relacji z moją córką, która bardzo lubi gotować. Więc teraz możemy sobie pogadać o gotowaniu. co, może wydawać się dziwne komuś, kto mnie nie zna, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kilkanaście minut temu opowiadałam o pieczeniu domowego chleba. Ale mogę was zapewnić, że oprócz pieczenia chleba, co robię w ramach badania tradycji słowiańskich nie mam zielonego pojęcia o gotowaniu. gotowanie zupełnie mnie nie interesuje. A teraz gotuję raz w tygodniu. A mojej córce to się bardzo podoba.

Poza tym, w kontekście ułaskawiania naszych domowych duchów nie kłócimy się w domu. Nigdy nie mówię, że nie ma między nami różnic zdań w naszej małej rodzinie, ale nie rozwiązujemy tych różnic poprzez kłótnie w domu. jeśli szykuje się jakaś kłótnia ma ona miejsce w samochodzie albo w czasie spaceru z psem, ale nigdy w domu. A to, moim zdaniem, robi gigantyczną różnicę w moich relacjach z córką. różnicę, której nie można nawet opisać. jeśli zanosi się na kłótnie, któraś z nas powie: stop! nie kłóćmy się. uspokójmy się i przestańmy krzyczeć, żeby nie przestraszyć naszych domowych duchów. zwykle to wystarczy, żeby uspokoić się na tyle żebyśmy mogły zacząć się porozumiewać w bardziej efektywny i produktywny sposób. A jeśli to nie wystarczy, to przynajmniej wychodząc z domu, żeby się pokłócić gdzieś indziej, uspokoimy się chociaż trochę i kłótnia nie będzie aż taka ogromna.

Co jeszcze…. tak na wszelki wypadek niż bazując na solidnych dowodach czy źródłach, zajmuję się odpowiednio moimi zwierzętami, zwłaszcza dwoma kotami. Bo w słowiańskiej demonologii jest mnóstwo zmiennokształtnych demonów zwłaszcza takich, które zmieniają się w koty. takie demony, jak gumiennik, o którym mówiłam w 11 odcinku “Szukając słowiańskiej duszy” (i pisałam na blogu), albo chochlik, albo najsławniejszy zmiennokształtny demon, kot Wargin. takie demony wyglądają dokładnie jak zwierzęta, których formę przyjmują i nie jest możliwe, żeby odróżnić demona od zwykłego kota, na przykład. tak więc, na wszelki wypadek, traktuję mojego psa i dwa koty bardzo dobrze. Zaspokajam ich potrzeby fizyczne, psychiczne i umysłowe, dbam, zęby były zdrowe i szczęśliwe, tak na wszelki wypadek, żeby ich nie zirytować. jak do tej pory udało mi się ich nie rozzłościć, chociaż kilka razy przeciągnęłam strunę z moją najstarszą kotką Lilą, która jest wielką hrabianką i bardzo łatwo się denerwuje. jakby nie było, dbanie o moje zwierzęta jest dobre dla mnie, co zostało udowodnione naukowo. głaskanie kota jest relaksujące i dobre dla zdrowia fizycznego, poprawia nastrój, przyspiesza gojenie, więc jestem pewna, że głaskanie zmiennokształtnych demonów też jest zdrowe i korzystne.

Jeśli chodzi o realne efekty mieszkania razem z ochronnymi domowymi duchami… mieszkam w moim mieszkaniu o 5 lat i jak do tej pory, odpukać, nic się jeszcze nie zepsuło. ogrzewanie działa, elektryczność też. Nie było żadnych pożarów, cieknących pralek ani innych problemów. Była jedna pęknięta rura w łazience, ale nie było żadnych szkód w naszym mieszkaniu, tylko w mieszkaniu piętro niżej. czego, jako dobry sąsiad, nie powinnam w sumie mówić z taką satysfakcją, ale, hej ho! co, mam się martwić? lepiej oni, niż ja. co, z resztą, też jest elementem słowiańskiej tradycji. słowiańska demonologia jest pełna dobroczynnych demonów, które czynią dobrze gospodarzowi, u którego mieszkają, poprzez szkodzenie sąsiadom. Na przykład mały smok, zwany trach, który przynosi gospodarzowi bogactwa ukradzione od sąsiadów. I nie ma w tym nic złego. W sumie, gdyby sąsiadom na prawdę zależało, to by się zajęli swoimi ochronnymi duchami na tyle dobrze, żeby te demony ich chroniły od kradzieży albo cieknącej rury. Więc, w sumie, to ich wina, a nie moja

Inną rzeczą, którą robię to ułaskawianie duchów drzew i rzeki, co robię poprzez dbanie o mój okoliczny park. Chodzę tam codziennie, na spacery z psem. Dosłownie codziennie, o 5.30 rano, jeśli idę do pracy. zbieram wszystkie śmieci, jakie znajdę. Nie zostawiam żadnych śmieci tam. Nie łamię gałęzi, nie powoduję żadnych szkód. często, latem, siadam przy rzece i dziękuję duchom rzeki i drzew za to, że są i że mogę ochłodzić stopy w rzece i odsapnąć w cieniu drzew. Nie wiem, czy te duchy doceniają moje wysiłki, czy nie. może nawet ich nie zauważają, ale chodzenie tam codziennie jest z pewnością dobre dla mnie, dla mojego ciała i duszy.

Co jeszcze… o! zupełnie zapomniałam. W tym roku zaczęłam interesować się słowiańską magią, zwłaszcza rytualnymi lalkami, które zwane są ziarnuszki, motanki albo zadanice. te lalki mają trzy różne nazwy, ale wszystkie są takie same i robią dokładnie to samo. przy okazji w Internecie pełno jest “specjalnych” magicznych słowiańskich lalek, ale nie ma co wydawać na nie pieniądze. takie lalki robi się łatwo – z zamotanego materiału (stąd motanki), czasem wypełnionego ziarnem (stąd ziarnuszki). te lalki robi się w konkretnym celu, daje się im konkretne zadanie (stąd zadanice). Ważne jest, żeby motanki/ziarnuszki/zadanice nie miały twarzy, po to, aby nie rozwinęły własnej osobowości i woli. można im dać najróżniejsze zadania, na przykład, żeby skończyć studia, albo jak w moim przypadku, osiągnąć stan stabilnego zdrowia psychicznego. zadanie dane tym lalkom musi być precyzyjnie sformułowane. trzeba wyrazić jasno i przejrzyście czego się od nich oczekuje. jeśli na przykład zrobi się motankę, żeby się było szczęśliwym, co jest bardzo mało precyzyjnym celem, motanka może z łatwością spowodować, że się człowiek uzależni od heroiny, czy innego narkotyku, bo to przecież najprostsza droga, żeby osiągnąć szybko i łatwo szczęście. Wystarczy strzelić sobie w żyłę i od razu się pływa w endorfinach. Ale przecież nie o to chodzi. to znaczy, mam nadzieję, że nie o to chodzi.

kiedy robi się motankę trzeba skupić się na precyzyjnym celu, zadaniu, które lalka ma osiągnąć. A po zrobieniu lalki po prostu żyje się z nią. można ją brać w różne miejsca, żeby ułatwić jej pracę. W miarę osiągania zadania, motanka stopniowo się rozplątuje, zaczyna się pruć i niszczyć, aż w końcu cała jej magia się zużywa, w momencie osiągnięcia celu. Wtedy należy pogrzebać ją w ziemi, żeby wszystkie ziarna, którymi jest wypełniona, mogły wykiełkować i uwolnić resztę magii.

zdaję sobie sprawę z tego, że to brzmi jak bzdury, ale, jeśli spojrzeć na to z boku to ma sens. Wyznaczenie klarownych, precyzyjnych celów jest pierwszym i nie oszukujmy się, najważniejszym krokiem do osiągnięcia czegokolwiek. zrobienie motanki umożliwia właśnie to określenie czego się chce, co trzeba zrobić. oczywiście, to nie jest tak, że motanka robi wszystko. samemu też się trzeba przyłożyć, zrobić co się da, a motanka robi resztę. Ale fakt istnienia motanki ułatwia też pamiętanie o naszych celach, pamiętanie, że nie jesteśmy tu tylko dla zabawy, ale też, żeby osiągnąć coś w życiu. Więc, dla przykładu, jeśli twoim celem jest osiągnięcie stanu stabilnego zdrowia psychicznego, motanka sprawi, że znajdziesz odpowiedniego psychologa, z którym będziesz mógł się dogadać. Albo sprawi, że czynniki poza twoją kontrolą, jak na przykład to, czy twój szef wspiera cię/rozumią twoje problemy. motanka sprawi, że to wszystko ułoży się po twojej myśli, tak, żeby było dobrze. z mojego doświadczenia wynika, że to faktycznie działa, więc, uważam, że warto przynajmniej spróbować.

kolejnym elementem praktykowania mojej religii jest kupowanie lokalnych produktów, oczywiście, a miarę moich możliwości. Niestety, jedzenie produkowane lokalnie jest droższe, niż to z supermarketu, co w ogóle nie ma sensu, biorąc pod uwagę mniejsze koszty transportu i mniej pośredników, zdecydowanie jedzenie lokalne powinno być tańsze, a to że nie jest pokazuje tylko jak chore są praktyki korporacji, które doprowadzają do tego, że jedzenie zza granicy jest tańsze. Ale i tak, jak tylko mogę kupuję produkty lokalnie, bo nie mogę uprawiać własnych warzyw czy owoców. Więc jest to jedyny sposób, w jaki mogę żyć z ziemi, na której mieszkam. poprzez kupowanie od ludzi, którzy uprawiają tę ziemie. Wierzę, że jest to sposób, żeby zbudować więź z ziemią poprzez, na przykład, zjedzenie jabłka, które wyrosło tam, gdzie mieszkam. uważam, że ma to duże znaczenie duchowe, ale również praktyczne, bo jeśli kupię jabłko od lokalnego producenta, to ten producent zarobi pieniądze i będzie mu się lepiej żyło. Nie będzie bezrobotny, nie będzie żył w biedzie, więc mniej prawdopodobne będzie, że z biedy zacznie kraść lub mordować sąsiadów. tam, gdzie żyją bogatsi ludzie jest mniej przestępstw i okolica jest bezpieczniejsza.

Żeby nie było - zdaję sobie sprawę, jak naiwnie to brzmi. jak Pollyanna jakaś. Być świadomym, robić lalki i kupować lokalnie, ale, co ja innego mogę zrobić, żeby zbliżyć się do moich pogańskich korzeni? nie mogę sprzedać wszystkiego i pojechać w Bieszczady, żeby żyć z ziemi. po pierwsze – nie stać mnie, bo wszystko, co mam nie jest warte wystarczająco dużo, żeby wyprowadzić się w góry i założyć gospodarstwo. po drugie, bo nie mam pojęcia o uprawie roli zupełnie się nie znam na roślinach z kaktusami sobie nie radzę, a co dopiero z polem. jestem za stara, za chuda i zbyt artretyczna, żeby robić w polu cały dzień. Nie ma szans! do tego jestem niezgrabą i krótkowidzem więc szanse, że uda mi się coś upolować są praktycznie zerowe. żaden ze mnie myśliwy. robię co mogę i co jest dla mnie wykonalne, co ma sens, biorąc pod uwagę moje umiejętności zasoby oraz historyczne i etnograficzne dane. Więcej nie mogę zrobić

a co do słowiańskich Bogów – głęboko wierzę, że są. Wierzę w Ich istnienie, w istnienie słowiańskich Bogów, jednocześnie zachowując naukowe, analityczne podejście do sprawy. Nie uważam, że te dwie rzeczy się wzajemnie wykluczają, choć być może trudno w to uwierzyć. tak sobie teraz myślę, że któregoś dnia mogę zrobić odcinek o tym, ale to na następny raz. Na razie powiem tylko to: tak, głęboko wierzę w słowiańskich Bogów. Wierzę, że to oni sprawiają, że świat jest i na przebieg wypadków. Ale wierzę również, że Bogowie mają mnie czy ludzi w ogóle w dupie, bo w sumie, czemu miałoby być inaczej. Rodzanice zwracają nieco uwagi na ludzi w czasie narodzin dziecka, Rod pewnie też, ale poza tym nie ma powodu, dla którego ludzkość miałaby być ważna dla słowiańskich Bogów. Nie jesteśmy specjalnie przydatni w naturalnym środowisku. Nie jesteśmy istotnym elementem ekosystemu i nie robimy nic pożytecznego. Pszczoły są bardziej pożyteczne niż my. Dlatego pszczoły są posłańcami Bogów, a ludzie, jak wszystko inne na świecie, po prostu są. I mi to pasuje.

Nie mam absolutnie żadnej potrzeby, żeby być zauważona przez Bogów. Słowiański folklor czy bajki wyraźnie, mówią, że nic dobrego nie wychodzi z tego, że Bogowie zwracają uwagę na ludzi. to tylko tworzy problemy dla ludzi więc mnie to w ogóle nie interesuje. trzymam się tak daleko od Bogów jak tylko mogę. Oczywiście, biorę udział w rytuałach, jak topienie Marzanny czy Kupała, ale w czasie tych obrzędów to nie ja rozmawiam z Bogami, ale żerca. ja tylko stoję w kręgu, wokół świętego ognia i robię, co mi żerca każe. I tyle. A jak mi żerca każe zrobić coś, co nie ma sensu, to opuszczam daną grupę i znajduję sobie inną, z żercą, który ma więcej rozumu.

Przez te wszystkie lata bycia Rodzimowierczynią, nie licząc obrzędów prowadzonych przez żercę, modliłam się dwa razy do słowiańskich Bogów. W obu przypadkach byłam w sytuacji, która była niemal całkowicie poza moją kontrolą. zrobiłam wszystko co w mojej mocy, aby zapewnić pozytywne rozwiązanie, a potem, po długich rozważaniach, doszłam do wnioski, że nie mam innego wyjścia, tylko się modlić. poszłem nad rzekę, siadłam na brzegu, wsparłam się dłońmi o ziemię, spojrzałam ku niebu i modliłam się, po polsku, tłumacząc mój problem i prosząc o pomyślne rozwiązanie. Modląc się obiecałam złożyć wartościową ofiarę, jeśli to pomyślne rozwiązanie, o które prosiłam zostanie zagwarantowane.

Przy okazji, jeśli chcecie wiedzieć więcej o wartościowych ofiarach, posłuchajcie pierwszych 3 odcinków podkastu (albo zajrzyjcie na bloga). tu byłoby zbyt długo, żeby wyjaśniać. Wspomnę tylko, że w moim przypadku, kiedy się modliłam, za pierwszym razem obiecałam ofiarę z mojej krwi – dosłownie, a w drugim tłumaczenie tekstu poświęconego Rodzimej Wierze, które obiecałam zrobić, jeśli pozytywne rozwiązanie zostałoby zagwarantowane po mojej modlitwie. W pierwszym przypadku stało się to, o co prosiłam, więc z radością złożyłam obiecaną ofiarę w czasie następnego obrzędu prowadzonego przez żercę. W drugim przypadku, to o co się modliłam nie stało się, problem rozwiązał się inaczej, ale w sumie doszłam do wniosku, że i tak wyszło mi na dobre, więc zdecydowałam, żeby spłacić mój dług u Bogów i złożyłam moją ofiarę. I to tyle. to cała moja interakcja ze słowiańskimi Bogami. poza tym nigdy się nie modlę, nie mam ołtarza, nie składam żadnych rytualnych ofiar, bo, zupełnie szczerze, jak już powiedziałam, z tego co się nauczyłam o słowiańskim poganiźmie, taka forma kultu nie zdaje się być częścią oryginalnej słowiańskiej religii. Nie mam najmniejszej ochoty praktykować współczesną schrystianizowaną wersję Rodzimej Wiary, bo nie uważam, że mi to przyniesie jakąkolwiek korzyść. uważam, że to byłaby strata czasu i zasobów. oczywiście, moim zdaniem. jednocześnie, to w jaki sposób obecnie praktykuję Rodzimą Wiarę zdaje się przynosić mi rozliczne korzyści, a będąc Słowianką z dziada pradziada, jestem fanką pragmatyzmu i trzymania się z dala od pseudo-kultu na pokaz. skupiam się na ulepszaniu mojego życia, życia mojej rodziny, na osiąganiu moich celów życiowych po to, żebym mogła, po śmierci, być przydatna jako przodkini.

I to tyle. Wszystko co miałam do powiedzenia dziś, poza wspomnieniem, że zdecydowałam zmienić formułę produkowania tego podkastu. dotychczas, do dzisiejszego odcinka, podkast produkowany był na podstawie postów na blogu Witii. Najpierw pisałam post, tłumaczyłam do na angielski i rosyjski, a potem robiłam notatki i nagrywałam odcinek podkastu. Ale to było bardzo czasochłonne i zdecydowałam robić to odwrotnie. Więc, od dziś, odcinki podcastu będą nagrywane najpierw, na blogu będzie transkrypt odcinka, który będzie też przetłumaczony, jak zawsze, na język polski i rosyjski. A jeśli znajdę czas, wstawię też napisy po polsku i rosyjsku na kanał YouTube. co mam nadzieję sprawi, że materiał będzie bardziej dostępny. mam nadzieję, że w ten sposób będę bardziej produktywna w czasie produkcji podkastu i mam nadzieję uda mi się robić nieco więcej. Ale zobaczymy. równie dobrze może być tak, że będę miała więcej czasu na czytanie dziwnych książek. jakby nie było, mam nadzieję, że nie zanudziłam was dziś. jak zwykle, jeśli macie jakieś komentarze – pozytywne lub negatywne – piszcie do nas na YouTube, Facebooku, Instagramie, przez maila i stronę Witii. zalinkuję wszystkie informacje kontaktowe poniżej.

A na razie – życzę cudownej reszty roku, robiąc coś, co ma sens. trzymajcie się ciepło!

Sława!


Bibliografia:

A. Fletcher “Wonderworks: Literary invention and the science of stories”

H. Heying, B. Weinstein :A Hunter-Gatherer's Guide to the 21st Century: Evolution and the Challenges of Modern Life”

“Sources of Slavic Pre-Christian Religion”, edited by J. A. Álvarez-Pedrosa

P. Szczepanik „Słowiańskie zaświaty. Wierzenia, wizje i mity”

A. Szyjewski „Religia Słowian”

P. Zych, W. Vargas „Bestiariusz Słowiański”

Włodzimierz wyrusza na wojnę. Fragment "Latopisu Radziwiłłowskiego", XII wiek. Zbiory Rosyjskiej Akademii Nauk, Petersburg

Magda LewandowskaComment