Słowiańska wiara – część 2 – ukryte znaczenie modlitw
W poprzednim poście rozważaliśmy idee przyświecające ofiarom składanym przez przedchrześcijańskich Słowian. Biorąc pod uwagę kontekst historyczny, doszliśmy do wniosku, że przedchrześcijańscy Słowianie składali ofiary o dużo, dużo większej wartości niż my składamy słowiańskim Bogom współcześnie. Zwróciliśmy również uwagę na to, że ze względu na naturę słowiańskich Bogów nasi przodkowie musieli być precyzyjni w swoich modlitwach – wiedzieć dokładnie o co chcą się modlić, do jakiego Boga, kiedy i jak.
Dziś, zgodnie z obietnicą, rozważymy, czy da się zaadaptować rytuały modlitewne/ofiarne przedchrześcijańskich Słowian na potrzeby XXI wieku, a jeśli tak – jak można to zrobić. Zaznaczam – ten post porusza wyłącznie zagadnienie kultu słowiańskich Bogów.Kultem przodków i ofiarami związanymi z nim zajmiemy się innym razem.
Modlitwy i dobre myśli
Wiemy z grubsza o co przedchrześcijańscy Słowianie prosili swoich Bogów. Wiemy, że składali ofiary o dużej wartości, żeby zapewnić wysłuchanie tych modlitw. Ale wiemy też, że nasi przodkowie nie poprzestawali na, tak popularnych współcześnie, modlitwach i dobrych myślach. Po modlitwie o dobre plony nie siadali na pupach, czekając, aż plony magicznie urosną, tylko szli pola i te pola uprawiali. Po złożeniu ofiary na intencję udanej wyprawy wojennej, wybierali się na tą wyprawę i walczyli z determinacją i odwagą właściwą naszym przodkom. Modląc się o łagodną zimę i szybkie nadejście wiosny, mieli już odłożone i zabezpieczone zapasy, wystarczające, żeby tę zimę przetrwać. Nasi przodkowie nie polegali na modlitwach, w sposób, w który nakazują wierzenia judeochrześcijańskie („Jezu, ufam tobie” itp.). Można wręcz powiedzieć, że nie „ufali” swoim Bogom wcale. A być może po prostu szanowali bardziej Ich dary i nie oczekiwali, że te dary dostaną za darmo (bo przecież modlitwy i dobre myśli nie kosztują nic). Przedchrześcijańscy Słowianie pracą i poświęceniem pokazywali Bogom jak bardzo zależy im na tym, o co się modlą. Tak samo powinniśmy czynić my – Rodzimowiercy - dziedzice tradycji naszych przodków.
Ilu z nas po modlitwie od dobre plony, wybiera się na pola, aby faktycznie przyczynić się do obfitych zbiorów? Założę się, że bardzo niewielu. Dlaczego? Bo tak naprawdę większości z nas na dobrych plonach w ogóle nie zależy. Większość z nas nie głoduje (przynajmniej nie z powodu niedostępności jedzenia) i nigdy prawdziwego głodu, prawdziwego niedostatku nie zaznało. Wręcz przeciwnie – spora część z nas celowo odmawia sobie jedzenia, żeby schudnąć. Dlaczego? Bo statystycznie 1/3 nas ma nadwagę. Ale jednocześnie, zatruwając Ziemię nadmierną konsumpcją i zajadając się na śmierć, mamy czelność prosić Bogów nie tylko o obfite zbiory, ale jeszcze o zdrowie! Nic dziwnego, że Rodzima Wiara jest tak często ofiarą kpin „niepogańskiego” społeczeństwa. Najbardziej przychylni nam komentatorzy nazywają nas odtwórcami historycznymi – bo czym innym jest bezrefleksyjne odtwarzanie rytuałów sprzed tysiąca lat? XXI wiek to nie średniowiecze. Nasze potrzeby, nasz sposób życia, nasze zawody i organizacja społeczeństwa są zupełnie inne od potrzeb i sposobu życia przedchrześcijańskich Słowian. Nie obrażajmy naszych przodków i Bogów rytuałami, które znaczą dla nas tak mało, że nie jesteśmy nawet w stanie czynem pomóc w spełnieniu naszych modlitw.
Cel modlitwy
Chyba wszyscy badacze zgadzają się co do tego, że przedchrześcijańscy Słowianie modlili się do Bogów głównie o płodność ziemi i dobre plony. Idąc tym śladem, zgodnie z obecnym odtwórczo-historycznym trendem współcześni Rodzimowiercy również się o to modlą (a przynajmniej na tych obrzędach, w których uczestniczyłam takie właśnie prośby wygłaszano, składając ofiary). Należy się jednak zastanowić, czy współcześnie, w czasach, gdzie otyłość i inne choroby wynikające z nadmiernej konsumpcji pokarmów/eksploatacji ziemi są głównymi przyczynami śmierci, modlitwy o dobre plony i płodność ziemi nadal mają sens?
Dzięki postępowi nauki i technologii rolniczej uprawiana przez nas ziemia jest bardziej płodna, niż kiedykolwiek, ale my i tak chcemy więcej. Pomimo obfitych zbiorów, wciąż karczujemy lasy, aby powiększyć areały pól; aby zwiększyć produktywność używamy więcej i więcej nawozów. W niektórych zakątkach Ziemi rolnicy dopłatami zachęcani są do zwiększenia produkcji a reszta nas – reklamami zachęcani do nadmiernej konsumpcji. Czym dyktowane jest tak bezsensowne zachowanie? Chyba wyłącznie zyskiem/interesem nielicznych jednostek. Bo na pewno wycinanie lasów, trucie ziemi i wpędzanie się w otyłość nie służy większości z nas.
Ocenia się, że w samej Unii Europejskiej rocznie marnowane jest około 88 milionów ton jedzenia – oznacza to, że statystycznie każdy mieszkaniec Unii Europejskiej wyrzuca ok 173 kg jedzenia rocznie. Produkcja tego marnowanego jedzenia oraz proces pozbywania się jedzeniowych „śmieci” powoduje emisję 170 ton dwutlenku węgla rocznie. O kosztach eksploatacji ziemi, wody i energii nie będę nawet wspominać. Biorąc pod uwagę powyższe współczesne modlitwy o dobre plony lub płodność ziemi zdają się być nie tylko urąganiem Bogom, ale również przynosić szkodę nam samym.
Czego naprawdę potrzebujemy
Być może zamiast małpować modlitwy naszych przodków, powinniśmy naśladować cele motywujące modlitwy przedchrześcijańskich Słowian. Być może, tak jak nasi przodkowie, powinniśmy modlić się o to, czego naprawdę, naprawdę potrzebujemy? O to, czego współcześnie brak każdemu z nas – czystego powietrza, czystej wody i ziemi nieskażonej toksycznymi odpadami. Zamiast o zdrowie pól – módlmy się o zdrowie lasów lub nawet miejskich parków, które są wszak głównym „producentem” tlenu. Zamiast o zdrowie zwierząt hodowlanych, módlmy się o zdrowie pszczół i innych owadów zapylających, które umierają masowo pod wpływem produkowanych przez ludzkość zanieczyszczeń. Z pewnością takie modlitwy – jeśli zostaną wysłuchane przez Bogów – przyniosą nam dużo więcej pożytku, niż prośby o więcej jedzenia, w świecie, w którym nie jesteśmy nawet w stanie zjeść tego, co już mamy.
Modlitwy o zdrowie lasów, siłę dla owadów, czy czystość dla wód są prośbami, do których spełnienia każdy z nas może realnie się przyczynić. Niewielu z nas jest rolnikami albo hodowcami zwierząt. Dla niewielu z nas obfitość plonów ma jakiekolwiek realne znaczenie, a już na pewno większość z nas nie może zrobić nic, aby do płodności pól się przyczynić. Jeśli jednak prosimy Bogów o zdrowie lasów czy ziemi, bez większego problemu (za to z niejakim wysiłkiem, który jest tu akurat wskazany) każdy z nas może o zdrowe lasy, owady, czy wodę aktywnie zawalczyć. Oszczędzanie papieru (tu kłaniają się papier elektroniczny i e-booki – czy bowiem śmierć drzewa warta jest doświadczenia „cudownego” zapachu książki, którym wiele z nas się tak zachwyca? Ba, nawet jeśli jest warta – traktujmy odmówienie sobie tej przyjemności jako naszą własną, prawdziwą, wymagającą poświęcenia ofiarę), ograniczanie konsumpcji i produkcji odpadów, recykling, upcykling, sadzenie kwiatów (żeby zapewnić owadom zapylającym pokarm), sprzątanie lasów i parków, ograniczenie zużycia plastiku, ograniczenie latania samolotami i innych aktywności przyczyniających się do zanieczyszczenia powietrza. Możliwości są tu nieograniczone, każdy z nas może codziennie przyczynić się do spełnienia modlitw, które wznosimy do Bogów. I nie ma co narzekać, że życie w sposób oszczędny i przyjazny środowisku nie jest łatwe. Właśnie o to chodzi, żeby łatwo nie było. Nasi przodkowie harowali na polach, żeby pokazać Bogom, że modlą się o to, czego naprawdę potrzebowali. My więc również powinniśmy harować nad poprawieniem jakości powietrza, czystości ziemi i wody. Od tego przecież zależny nasze przeżycie, tak jak od uprawiania pól zależało przeżycie naszych przodków. W końcu Rodzima Wiara zasługuje na to, żeby stać się prawdziwą religią, a nie pozostawać zabawą w biwak pod gołym niebem i średniowieczną przebieranką.
Modlitwa indywidualna
Nie wszystkie ofiary i modlitwy przedchrześcijańskich Słowian były składane z intencją, nazwijmy to, wspólnego dobra. Tak jak współcześnie tak i niegdyś poza potrzebami społeczności (dobre zbiory czy łagodna zima) istniały również potrzeby jednostek. O ofiarach składanych przez jednostki na jednostkowe cele wspomniał Prokopiusz z Cezarei:
Z powyższego cytatu widać, że ofiary indywidualne przedchrześcijańskich Słowian miały, że tak powiem, inną logikę. Modlitwa o przychylność bogów składana była bez żadnej towarzyszącej ofiary a jedynie z obietnicą złożenia ofiary, jeśli Bogowie wysłuchają modlitwy i ocalą/pomogą ocalić życie czy też zdrowie Słowianina lub Słowianki. Tu po raz kolejny widoczny jest brak „zaufania” Słowian do Bogów. Tak jak po modlitwie o dobre plony Słowianie nie podkładali pełnego zaufania w Bogach, że te dobre plony z błogosławieństwa Bogów magicznie się pojawią, ale również sami wkładali wiele wysiłku w uprawę roli; tak indywidualni Słowianie składali ofiarę obiecaną w indywidualnych modlitwach wyłącznie w wypadku, jeśli te modlitwy te zostały wysłuchane. Oczywiście nie ma wątpliwości, że po modlitwie o przeżycie bitwy czy choroby nasi przodkowie robili co w ich mocy, aby tę bitwę lub chorobę przeżyć.
Współcześnie, pomimo wielu ułatwień jakie przynoszą nam wynalazki minionych wieków, problemy indywidualne są nie tylko dużo bardziej powszechne, ale i trudniejsze do rozwiązania, niż problemy naszych przodków. Żeby przeżyć bitwę wystarczy “tylko"* walczyć ze wszystkich sił. Z chorobą w średniowieczu było jeszcze „łatwiej” - przeżywalność chorób w tamtych czasach była dużo niższa niż współcześnie, w związku z tym mniej było chorób przewlekłych (bo ludzie umierali szybciej w przebiegu choroby) a leczenie w porównaniu ze współczesną medycyną, było prostsze i mniej bolesne/uciążliwe (ograniczało się do picia ziół czy wypalania ran). Myślę, że nie potrzebujemy źródeł historycznych, aby wiedzieć, że raka w średniowieczu nie przeżywał nikt*, a problemy pacjentów po stomii, czy chemoterapii były zupełnie nieznane. Dziś, w XXI wieku, choroby nowotworowe coraz częściej są uleczalne, a nawet jeśli uleczalne nie są - życie może być podtrzymane przez dłużej niż było to możliwe w czasach przedchrześcijańskich Słowian.
Ceną jaką płacimy za korzystanie z luksusów XXI wieku są problemy nieznane naszym przodkom. Bezdomność, bezrobocie, przewlekłe choroby włączając w to choroby, których nasi przodkowie nie przeżywali, a których przeżycie lub życie z nimi wiąże się dziś ze znacznym obniżeniem jakości życia i/lub ze społeczną stygmatyzacją (na przykład choroby serca wymagające wielokrotnych operacji i lekarstw, choroby nerek wymagające dializy, wrodzone choroby jak mukowiscydoza, nabyte choroby jak mózgowe porażenie dziecięce i wiele, wiele innych). Podejrzewam, że przedchrześcijańscy Słowianie nie byliby w stanie nawet wyobrazić sobie problemów które będą miały dzieci ich dzieci. Co nie zmienia faktu, że w swojej hojności i mądrości pozostawili nam prostą do użycia instrukcję jak sobie z naszymi współczesnymi problemami radzić.
Algorytm przodków
Instrukcje pozostawione przez naszych przodków są genialne w swojej prostocie: po pierwsze należy zidentyfikować problem i ustalić jakiej konkretnej pomocy od Bogów potrzebujemy. Nasi przodkowie przed bitwą nie modlili się o to, żeby tę bitwę przeżyć (tak, jak modliłby się o to judeochrześcijański wierny), modlili się o konkretne umiejętności/błogosławieństwa niezbędne, żeby przeżyć. Nasi przodkowie musieli umieć sprecyzować, czego potrzebują, po to, aby wiedzieć do jakiego Boga/Bogini się modlić. Ze względu na naturę religii przedchrześcijańskich Słowian, nie znali oni bóstwa “przeżycia”, znali za to Bogów zdolnych do dania wojownikowi siły, odwagi czy szczęścia. Dlatego właśnie przed bitwą słowiańscy wojownicy nie składali modłów do Welesa czy Moreny, ale raczej prosili o pomoc Peruna, Swaroga lub jego wcielenia – uosobienia szczęścia – Raroga. Przywoływali tych Bogów, obiecując Im odpowiednie ofiary w zamian za wsparcie w czasie bitwy.
I tu właśnie widoczne jest piękno przedchrześcijańskiej logiki: zidentyfikuj swój problem (w przykładzie poniżej: jak przeżyć bitwę?), zidentyfikuj elementy potrzebne do rozwiązania problemu (w przypadku bitwy tymi elementami są: odwaga, siła i szczęście), po to, abyś mógł zidentyfikować Bogów mogących ci pomóc. A na koniec, po modlitwie do wybranych Bogów oraz po obiecaniu odpowiedniej ofiary, zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby przeżyć i obiecane ofiary złożyć.
Piękno słowiańskiej logiki leży nie tylko w jej prostocie, ale i uniwersalności. Okazuje się, że tak w średniowieczu, jak i we współczesnym świecie da się rozwiązywać problemy używając algorytmu naszych przodków:
Weźmy na przykład bezrobocie. Jest to problem powszechny w naszych czasach, dotykający wielu ludzi z różnych grup społecznych, o różnym wykształceniu, wieku, płci itd. Przyczyn bezrobocia jest niemal tak wiele jak ludzi nim dotkniętych - właśnie z tego powodu bezrobotny Rodzimowierca/Rodzimowierczyni, zanim zabierze się za modlitwę na intencję znalezienia pracy, powinien/powinna zastanowić się, co tak naprawdę jest jego/jej problemem. Być może powodem bezrobocia naszego Rodzimowiercy/Rodzimowierczyni są nadmierne oczekiwania (np. co do płacy lub godzin pracy), być może są to niewłaściwe miejsca lub sposoby szukania pracy, a może powodem braku pracy jest nieodpowiednie podejście do pracy jako takiej. Absolutnie nie twierdzę, że bezrobocie jest zawsze winą osoby bezrobotnej, ale, mając nieco doświadczenia w procesie rekrutacji, nie mogę nie zauważyć, że w niektórych przypadkach osoby szukające pracy nie wydają się tego robić w odpowiedni sposób.
Dopiero po gruntownym przemyśleniu sytuacji i zidentyfikowaniu głównych przyczyn problemu Rodzimowierca/Rodzimowierczyni może przystąpić do wybierania odpowiedniego Boga, zdolnego pomóc w tego problemu rozwiązaniu. Jeśli nasz przykładowy bezrobotny doszedł do wniosku, że potrzebne są mu nowe kwalifikacje, to o pomoc w nauce może poprosić Welesa – strażnika tajemnic (oraz, oczywiście, przodków, o których będziemy pisać innym razem). Jeśli wymagana do rozwiązania problemu zmiana polega na zmianie trybu życia (na przykład: wstawanie wcześnie rano, ograniczenie picia, poprawienie nawyków higienicznych) wtedy bardziej odpowiednia będzie modlitwa do Mokoszy, największej transformatorki pośród wszystkich słowiańskich Bogów, Jeśli źródłem problemu jest brak siły przebicia czy pewności siebie w czasie rozmów o pracę, o pomoc można poprosić Peruna. Jest oczywiście możliwe, że przyczyną braku pracy nie jest coś, co bezrobotny robi lub nie robi, ale sedno leży w wadliwym systemie socjoekonomicznym kraju, w którym nasz Rodzimowierca rezyduje. W takim wypadku dobrym rozwiązaniem może być głosowanie na inną partię/polityka w następnych wyborach albo wręcz emigracja. W tych przypadkach bardziej właściwa może być modlitwa do Moreny – której moc obejmuje śmierć i odrodzenie oraz sny/marzenia; albo wręcz do Rodzanic – odpowiedzialnych za przędzenie naszego losu.
Po ustaleniu Boga/Bogini, którego/której moc może nam pomóc, możemy zabrać się za modlitwę i obiecywanie odpowiedniej ofiary (która złożona zostanie, jeśli nasza modlitwa zostanie wysłuchana). Ale nie zapominajmy – słowiańscy Bogowie nie rozwiązują problemów, jedynie udzielają pomocy w postaci siły, mądrości, szczęścia i innych błogosławieństw. Jednakże sam proces odnajdywania Boga/Bogini, do którego/której możemy wznieść modlitwy ułatwia Rodzimowiercom zrozumienie źródła i natury trudności życiowych (zidentyfikowanie sedna problemu) stąd – jak pisałam wyżej – instrukcje pozostawione nam przez naszych przodków są genialne w swojej prostocie.
Co wynika z tych (mam nadzieję niezbyt długich) wywodów? Otóż, jeśli jesteś Słowianinem/Słowianką i wsłuchujesz się w mądrość swoich słowiańskich przodków, powinieneś/powinnaś:
modlić się wyłącznie o rzeczy, które są na tyle ważne dla ciebie, że jesteś gotowy/gotowa ciężką pracą przyczynić się do spełnienia tych modlitw;
pamiętać, że zawsze jest coś, co możesz zrobić, żeby rozwiązać swoje problemy. W przeciwieństwie do wierzeń judeochrześcijańskich, w religii Słowian nic nie jest nieuniknione, ani przyszłość, ani przeznaczenie, ani wynik naszych własnych zmagań z problemami życiowymi.
W następnej – ostatniej już – części tej serii postów rozważać będziemy wartość i naturę ofiar, które jako Rodzimowiercy możemy/powinniśmy składać starym Bogom, zamiast, wspomnianej w poprzednim poście z tego cyklu, urągającej Im wołowiny z Biedronki.
A tymczasem -
Sława!
*”raka w średniowieczu nie przeżywał nikt” - aby rozwiać wątpliwości komentatorów zaznaczam, że mam tu na myśli przeżywanie raka, po byciu zdiagnozowanym. Oczywiście komórki rakowe a nawet większe guzy mogą zostać zabite przez układ odpornościowy, bez konieczności interwencji medycznej (w postaci operacji, naświetlań, chemioterapii itd), i niewątpliwie takie przypadki “przeżycia” raka zdarzały się przedchrześcijańskim Słowianom. Ale w Średniowieczu ci, u których rak “wyleczył się” sam, nie byli świadomi, ze cierpieli na tę chorobę (bo nikt im nie zrobił RTG, USG, MRI, CT itd), tak więc trudno mówić tu o przeżyciu w sensie, znanym współczesnym pacjentom cierpiącym na chorobę nowotworową, której przeżycie dziś wiąże się z ogromnym kosztem - tak finansowym jak i emocjonalnym.
*”Żeby przeżyć bitwę wystarczy “tylko" walczyć ze wszystkich sił” - aby rozwiać wątpliwości komentatorów odnośnie „tylko” posłużę się przykładem samotnych rodziców (którzy stanowią obecnie 15% rodzin w Unii Europejskiej, więc do rzadkości nie należą). Typowe problemy samotnego rodzica polegają na tym, jak przetrwać do pierwszego z wypłaty, która wynosi x, w sytuacji, gdzie koszt żłobka wynosi jedną trzecią albo nawet połowę tego x, koszt mieszkania tyle samo, a przecież jeszcze trzeba dziecko (i czasem siebie) nakarmić, ubrać, kupić książki, zeszyty, a może nawet jakieś zabawki. Do tego dochodzi jeszcze martwienie się o przyszłość (czy będzie praca, czy dziecko się nie rozchoruje, za co naprawić samochód, lodówkę, pralkę itd., itp.). Te zmagania – ciągły stres, wyrzeczenia, frustracja, niedosypianie, niedojadanie – nie trwają kilka dni, czy tygodni, ale przez długie lata. Doświadczywszy samotnego rodzicielstwa na własnej skórze mogę powiedzieć z pewnością, że dużo „łatwiejsze” jest stanięcie do średniowiecznej bitwy. Jeśli się zginie, przynajmniej nie trzeba się już dłużej martwić. Jeśli się odniesie ranę – umierania trwa „tylko” kilka godzin, maksymalnie dni – to pestka w porównaniu z latami samotnego rodzicielstwa, które, z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, wymaga dużo więcej odwagi, wytrwałości i siły, niż jakakolwiek bitwa, średniowieczna, czy współczesna.