Po co Dziadom rytualne maski?

Zachód słońca na Ślęży - początek mojej lekcji.

Zachód słońca na Ślęży - początek mojej lekcji.

Nocny spacer po stokach Ślęży nie jest aktywnością, którą polecałabym ludziom słabego serca i/lub ducha. Wędrowanie leśnym szlakiem, w ciemności rozjaśnianej światłem niewielkiej latarki, słuchając własnego oddechu, skrzypienia drzew i wiatru, każdą komórką ciała odczuwając obecność duchów i dusz zamieszkujących tę świętą górę Celtów i Słowian, jest (moim zdaniem) doświadczeniem łączącym w sobie mrożący krew w żyłach horror i bieg na przełaj z przeszkodami, bez mapy, kondycji fizycznej i okularów korygujących astygmatyzm. Ale z drugiej strony lasy Ślęży w bezchmurną październikową noc są również obowiązkowym przystankiem dla poszukiwaczy słowiańskich korzeni i duchowości – dlatego też, pomimo braku mapy, kondycji fizycznej i okularów, podjęłam wyzwanie tego biegu na przełaj rodem z horroru. No i jeszcze po to, żebyś ty, drogi czytelniku, nie musiał.

W mojej nocnej wędrówce miałam zaszczyt za przewodników mieć ludzi, którzy znają lasy Ślęży jak własną kieszeń; ludzi, którzy prowadzili mnie – przerażoną ciemnością miastową babę – idąc otulonymi mrokiem leśnymi szlakami tak pewnie, jakby to były szerokie, jasno oświetlone ulice ich rodzinnego miasta. Obserwując pewność kroków moich przewodników nie mogłam uwierzyć, że skrzypienie drzew i szum wiatru nie budzi w nich obawy, że nie przeraża ich noc, namacalna obecność duchów starożytnego miejsca kultu, że potrafią rozpoznać właściwą drogę tam, gdzie ja widziałam cienie, złowrogo wyciągające kościste palce gałęzi. Podążając za nimi zastanawiałam się, dlaczego oni nie obawiali się tego, co dla mnie było przerażające?

To nie ciemność jest straszna, tylko nieznane.

Bałam się mroku lasów Ślęży nie dlatego, że było ciemno, ale dlatego, że były mi one zupełnie nieznane. Ale dla moich przewodników – ludzi, którzy od ponad ćwierćwiecza podążają śladami starych Bogów, poszukując zapomnianej duchowości Słowian, odkrywając i odtwarzając historię, rytuały, sztukę, muzykę i stylu życia naszych przodków – Ślęża jest jak drugi dom. Bez względu na porę dnia czy roku, bez względu na wiatr, deszcz, światło słońca lub księżyca te lasy są dla nich tym, czym dla mnie mój duży pokój – znajomym przyjaznym miejscem, w którym można odpocząć, pomyśleć i odnaleźć siebie po zmaganiach z trudną codziennością.

Dla mnie i dla moich przewodników, tak jak dla wszystkich ludzi, we wszystkich czasach i kulturach – to nie ciemność jest straszna, ale nieznane.

Co do tego mają rytualne maski?

(cierpliwości! To wszystko ma sens!)

W ciągu ostatnich kilku lat rytualne maski (tak zwane karaboszki) stały się coraz bardziej popularne pośród Rodzimowierców Słowiańskich. Maski te są obecnie obowiązkowym elementem wielu (większości?) obrzędów Dziadów i noszone są przez wszystkich uczestników obrzędu, jako (jak twierdzą żercy) forma ochrony przed „złymi duchami”. Co niektóre zadrugi wymagają nawet, aby osoby nie posiadające masek w czasie obrzędu obracały się plecami do ognia (twarzami na zewnątrz obrzędowego kręgu), po to, aby „złe duchy” nie dostrzegły twarzy nie zamaskowanych uczestników obrzędu. Wszystko to brzmi bardzo magicznie i, jak zapewne się domyślacie, podchwytywane jest entuzjastycznie przez kolejne wspólnoty Rodzimowiercze.

Do niedawna, nieco, przyznać muszę ze wstydem, bezmyślnie, nie kwestionowałam konieczności noszenia masek w czasie obrzędu, ale w czasie mojej nocnej wędrówki po lasach Ślęży zaczęły narastać we mnie wątpliwości, które tylko nasiliły się po tym, jak poczytałam źródła naukowe, dotyczące rytualnych słowiańskich masek.

Słowiańskie rytualne maski (okładka książki) - po lewej maska z XI w, znaleziona w Ostrówku, po prawej maska z Xii/Xiii w, znaleziona w Nowogrodzie Wielkim.

Słowiańskie rytualne maski (okładka książki) - po lewej maska z XI w, znaleziona w Ostrówku, po prawej maska z Xii/Xiii w, znaleziona w Nowogrodzie Wielkim.

Demoniczna babcia

Dziady to obrzęd przeprowadzany dla przodków i z ich udziałem.  Odbywa się zwykle po zmroku, pod gołym niebem, wokół ogniska, w którym płonie ogień poświęcony Bogom. Dziady przeprowadzane są zwykle przez żercę/żerczynię lub wołchwa a uczestnicy tego obrzędu zgromadzeni są w kręgu dookoła ogniska. Przodkowie przyzywani są przez prowadzącego obrzęd za pomocą zaklęć, modlitw i ofiar składanych poprzez ogień.

Mamy wiec grupę ludzi, stojących w kręgu, w cieple i świetle świętego ognia, połączonych poprzez zadrugę (wspólnotę), wspólną wiarę, wspólnych przodków (Rodzimowiercy słowiańscy z definicji mają wspólnych, słowiańskich przodków) oraz moc Bogów i ognia przywołanych przez żercę/żerczynię/wołchwa. Skąd więc ma tu się wziąć „zły duch”? I na dodatek od strony ognia? Jak? Kim ma być ten/ta zły/zła? Wampirem z unikalną odpornością na ogień? A może demoniczną babcią, która błąka się po Jawii jako upiór, ale jakimś cudem potrafi też nawiedzać święty ogień i poprzez niego, w magiczno-demoniczny sposób nawiedzać niezamaskowane wnuczki? Czy to tylko ja dziwna jakaś jestem, czy też „zły duch” nawiedzający ogień jest faktycznie idiotycznym wymysłem?

Słowiańskie zło

Inna sprawa to pytanie o to czym dla naszych Słowiańskich przodków było zło. Nie zapominajmy - ekstrakcja zła poza ludzką duszę (do piekła, diabłów, demonów itd.) to Judeo-chrześcijańska koncepcja, która przedchrześcijańskim Słowianom bliska była tak, jak prawa kobiet muzułmanom. Nie ma wątpliwości, że przedchrześcijańscy Słowianie nie postrzegali dualizmu zła i dobra w taki sposób jaki wydaje się oczywisty dla osoby wychowanej w kręgu zachodniej, Judeo-chrześcijańskiej kultury. Skąd to wiadomo? Wystarczy przyjrzeć się słowiańskiej demonologii, żeby szybko dojść do wniosku, że w świecie przedchrześcijańskich Słowian zło rodziło się w ludziach, a nie w jakiś złych duchach, diabłach czy innych bóstwach/bogach.

Według demonologii Słowian prawdziwie złe duchy/demony pochodzą wyłącznie od ludzi. Wampiry, topielce, południce czy zmory – wszystkie te demony „rodziły się” z ludzi zmarłych nagłą lub niesprawiedliwą śmiercią i wszystkie, bez wyjątku istniały wyłącznie po to, aby czynić zło. Dla odmiany duchy pochodzące od natury, a nie ludzi (leszy, żmij, skarbnik, bagiennik itd.), posiadały mieszaną naturę – w zależności od okoliczności mogły dokonywać czynów albo szkodliwych, albo pomocnych ludzkości.

Jeśli więc zło pochodzić mogło tylko od ludzi, a złe duchy były zagubionymi duszami ludzi zmarłych nagłą śmiercią, jak, na Bogów, dusze te mogły wleźć do świętego ognia i zaatakować żywych, że tak powiem od środka – od strony świętego ognia w centrum kręgu wiernych, chronionych zaklęciami i modlitwami żercy/żerczyni/wołchwa?

Nie ulega wątpliwości, że nieostrożny żywy mógłby zostać zaatakowany przez zagubioną złą duszę idąc nocą, na przykład przez las lub strumień. Ale współczesne rodzimowiercze zwyczaje nakazują wystawić niechronioną maską twarz z daleka od ognia, na zewnątrz kręgu, w stronę natury, sugerując, że stamtąd niebezpieczeństwo „zła” na pewno nie grozi. Znów – czy to tylko ja jakaś dziwna jestem, czy to naprawdę jest idiotyczne?

Dom jest tam, gdzie przodkowie

Pamiętacie historię mojej nocnej wędrówki po Ślęży z początku tego postu? Pamiętacie mój strach przed nieznanym i pewność siebie moich przewodników, dla których zbocza tej świętej góry są drugim domem? Teraz więc, nie zapominając zasady nieznane=obawa, znane=pewność siebie, wyobraźcie sobie grupę Słowian wychowanych w tradycji pogańskiej, zupełnie nie zaznajomionych z Judeo-chrześcijańską koncepcją „złego”, pochodzącego z ciemności, piekła/podziemi. Wyobraźcie sobie, że Słowianie ci gromadzą się na obrzeżach swojej rodzinnej wioski, aby przeprowadzić Dziady, czyli spotkać się ze swoimi przodkami, poprosić ich o radę i błogosławieństwo. Dziady dla nich to obrzęd znany, od pokoleń przeprowadzany kilka razy w roku. Jest to część ich tradycji, spotkanie z rodziną, z bliskimi i przyjaciółmi, z którymi rozdzieliła ich śmierć.  Nasi Słowianie niewątpliwie niosą ze sobą jedzenie i/lub ofiary dla przodków. Na pewno zapalają ogień, aby wskazać przodkom drogę do domu. Być może nawet mają ze sobą maski, reprezentujące przodków, z którymi chcą rozmawiać. Jak sądzicie, czy w czasie tego spotkania z przodkami nasi Słowianie będą bać się, chować twarz za maskami, żeby chronić się od owego „złego”, co to magicznie wyskakuje z ognia, żeby opętać niewinnych wieśniaków? Przecież zakładając maski ryzykują, że przodkowie nie rozpoznają swoich dzieci/wnucząt?

Mi bardziej prawdopodobne wydaje się, że nasi Słowianie, przeprowadzając znany im od dziecka obrzęd, zgromadzą się dookoła ognia, wzniosą odsłonięte twarze ku niebu i z otwartym sercem i radością zawołają swoich przodków by wskażą im drogę do domu. W czasie znanego im od dziecka obrzędu, w obecności rodziny, przodków, świętego ognia i żercy nie mają się przecież czego bać.  Jeśli przynieśli maski reprezentujące przodków być może postawią je dookoła ognia, przytulą do piersi, lub też ucałują serdecznie po tym, jak w ożywionych ogniem oczach maski dostrzegą czujny błysk oczu matki czy babki. Ale szczerze wątpię, aby zakładali te maski na twarz – w końcu nie przyszli na Dziady po to, żeby przed przodkami chować, ale po to, aby się z nimi spotkać.

Tak więc, nauczona mądrością Ślęży następne Dziady obchodzić będę bez masek i obawy przed „złym”. Stanę wobec moich przodków z odsłoniętą twarzą, z odwagą i zaufaniem, na które moi przodkowie zasłużyli. Przyniosę im obiatę i siądę razem z nimi, aby opowiedzieć im o wszystkich rzeczach, których dokonałam i z których mogą być dumni. Posłucham ich rad i opinii, przyjmę ich błogosławieństwo i będę cieszyć się spotkaniem, poczuciem bezpieczeństwa i ciepłem płomieni świętego ognia, wskazującego mi właściwą drogę.

Sława!

IMG_20190202_190746.jpg